Zawaliłam - od trzech dni żadnego wpisu. Od trzech dni leje. Czasami podziwiam się za to, że potrafię się zmobilizować do robienia czegokolwiek przy tak mobilizującej aurze... W ogóle, poza tym, że z metafizycznego punktu widzenia odbieram siebie jako "właściwego człowieka, we właściwym miejscu, o właściwym czasie", za największą omyłkę Opatrzności uważam, że wysadziła mnie na tym smutnym "środku Europy, gdzie ciągle zimno i pada i zimno i pada" (Kazik pomijając kwestie muzyczne ma niezaprzeczalną zdolność do precyzyjnego określania istoty rzeczy). Moje miejsce jest, gdzie indziej i bardzo wyraźnie czuję to w takie dni jak trzy ostatnie - szare, mokre, przeszywające wilgotnym zimnem aż do szpiku kości. I tak udało mi się zrobić sporo: pomalowałam szybki do lamp w kuchni (wreszcie! zbierałam się do tego od roku) i teraz mam świecące witraże we wzory mandali o ciepłych kolorach; nauczyłam się chustowania Małego (wykazał nadzwyczajną cierpliwość - ale to chyba dzięki otumanieniu tą straszną pogodą); byłam w mikroffali na "Serafinie" (niestety nudnawej i przygnębiającej); upiekłam zakalec z rabarbarem...
Oto moje witrażowe lampy, z których się strasznie cieszę (mój Tato skwitował: "wreszcie nie wyglądają jak od karawanu" :)) Wybaczcie, ale przy moim obecnym sprzęcie fotograficznym nie byłam w stanie zrobić lepszych zdjęć.
Wiem - deklarowałam, że będzie to blog biżuteryjny, ale prawda jest taka, że (przynajmniej w moim przypadku) nie da się tego oddzielić od całej reszty - poszczególne wątki splatają się ze sobą, przenikają się wzajemnie... Szczerze powiedziawszy - piszę o kwestiach niebiżuteryjnych nawet celowo - bo ta droga, którą sobie wytyczyłam (droga prędszego lub późniejszego artclay'owego sukcesu) nie jest oderwana od życia - nie biegnie sobie gdzieś z boku w wygodnej odległości od irytujących i zajmujących "zmiennych codzienności" - rodziny, pogody, kuchni... Za co rozczarowanych przepraszam, a zachwyconym - proszę uprzejmie.
Wracając do wątku głównego - wśród ostatnich zabiegów mających na celu odwrócenie uwagi mej od osłabiających warunków meteorologicznych złożyłam zamówienie na AC i brakujące narzędzia (co dokładnie postanowiłam zakupić dowiecie się jak paczka już przyjdzie - wtedy wszystko sfotografuję i się pochwalę nowymi, imieninowymi nabytkami :)) i zaczęłam się zastanawiać nad sygnaturą mych przyszłych, srebrnych wyrobów... (klasyczne dla mnie zabieranie się do rzeczy od końca - jeszcze nie mam czego sygnować, a już myślę nad sygnaturą). Powinno to być coś, oddające charakter prac - ich tematykę, styl, nastrój, aurę... I tu zaczynają się schody - bo jakże można określić nastrój i aurę czegoś, co jeszcze nie istnieje. Można prognozować - a jakże - ale w moim przypadku prognozy mogą okazać się zgubne... Już tłumaczę. Dobry artysta to rozpoznawalny artysta - artysta posługujący się właściwym tylko jemu sposobem wykonania prac, właściwym tylko jemu sposobem przedstawienia konkretnej tematyki etc.... Skończyły się czasy mądrego Renesansu, gdy wszechstronność uzdolnień decydowała o wielkości geniuszu. Gdyby, dajmy na to, Monet był jednocześnie malarzem, rzeźbiarzem, kompozytorem, architektem, projektantem mody, choreografem i reżyserem, scenografem i aktorem - prawdopodobnie dziś nie znalibyśmy jego nazwiska (obowiązywałaby teoria, iż roztrwonił swój talent wśród zbyt wielu zainteresowań - osobiście takie podejście uważam za idiotyczne - podyktowane współczesnym przesądem, że dobrym można być tylko w ściśle specjalistycznym obszarze - owszem tyczy się to nauki, ale nie sztuki). Nawet gdyby Monet był tylko malarzem, ale wykorzystującym różne techniki - impresjonizm, ekspresjonizm, realizm, symbolizm, kubizm itd... - uznanoby, że nie wykształcił własnego stylu, że był tylko "pszczółką skaczącą z kwiatka na kwiatek" i szybciutko, bezpiecznie zapomniano. Nawet gdyby Monet był tylko malarzem i tylko impresjonistą (z techniki), ale tematyką jego dzieł byłyby: pejzaże dzikiej przyrody, obrazki z nowoczesnych miast, monumentalne sceny batalistyczne, mistyczne portrety świętych, konie w galopie i martwa natura - nikt by dzisiaj o nim nie słyszał. Dlatego, żeby w ogóle artystycznie zaistnieć trzeba się jednoznacznie zdeklarować - co i jak?
Claud Monet - "Katedra w Rouen"
Bardzo ładnie wyszło to "S" - głównym wątkiem jej prac są motywy roślinne (liście, kwiaty, trawy, drzewa...) przybierające kształty secesyjnych (w moim mniemaniu współczesna "secesyjność" to "elfickość") "esów-floresów", magicznych pentakli i symboli pogańskich bóstw - co przekłada się na grono odbiorców kochających dzikość natury (poszarpane gałęzie na tle księżyca w pełni), czytających literaturę fantasy (niechybnie utożsamiających się z rasą elfów) i fascynujących się etnicznością (potrójna bogini, prastara magia itp. itd. itp.) - słowem - gotki (jest to oczywiście uogólnienie dość znaczne, ale i znaczące). A uwierzcie mi, bo swojego czasu obracałam się w tych kręgach, nie ma grupy społecznej będącej w stanie na biżuterię wydać więcej niż goci - obu płci. Poza gotami do rysopisu odbiorców pasują także osoby "ezoteryczne" (podtytuł bloga "S" to - "W chatce zielonej wiedźmy"...), a jest to druga po gotach grupa przykładająca wielką wagę do "świecidełek" - szczególnie z odpowiednimi kamieniami. Tak, że "S" w tej mierze urządziła się przepysznie. Nie zrozumcie mnie źle - nie uważam, by dobór tematyki i stylu był wyrachowaną "grą pod publiczkę" - "S" po prostu szczęśliwie wpasowała się ze swoimi zainteresowaniami, a że jest w dodatku osobą niezwykle miłą, sympatyczną i medialną (jestem przekonana, że bez trudu mogła zdobyć tytuł "Najmilszej" - a może i zdobyła) szybko zyskała rzeszę wyznawców-kupców.
Ja jestem typem osoby, która interesuje się wszystkim, we wszystkich technikach. Gdy zaprzyjaźniłam się z dziewczyną po liceum plastycznym zaczęłam próbować własnych sił w malarstwie akrylowym. Kiedy zbliżyłam się z przyszywaną kuzynką zajmującą się pixelartem, na jej cześć stworzyłam pixelartową "Szaszi tonącą we własnych myślach":Koleżanka dostała ręcznie szytego kota maskotkę, który mi się strasznie spodobał - wycyganiłam od Babci maszynę do szycia i dawaj szyć torby, poduszki, zabawki... Zobaczyłam u kogoś fajne kolczyki - zrobiłam zakupy na allegro i rozpoczęłam swą przygodę z biżuterią ze szklanych koralików. Przeszłam się na "wystawę minerałów i biżuterii" - zafascynowały mnie kamienie naturalne i perły... Ostatnio podziwiam Młgorzatę Matyjaszczyk, która wyrabia własnoręcznie piękne świece mozaikowe i już w myślach kombinuję jakby tu jakąś zrobić samej. Zatem widzicie - sprawa beznadziejna. Draka zawsze to irytowało, że nie potrafię poświęcić się jednemu hobby tylko "skaczę z kwiatka na kwiatek trwoniąc swe siły, czas i pieniądze i samej nie wiedząc czego tak naprawdę chcę". Niby racja - ale ja zawsze chcę sprawdzić, czy też tak potrafię jak inni (postawa ta pokutuje również, w niniejszym blogu - blog Matyjaszczyk został wydany i nagle z szarej dziewczynki stała się sławną pisarka - ciekawe czy z moim blogiem będzie podobnie?... :) ). Już wielką siłą woli zdecydowałam się na ukierunkowanie głównego nurtu mych wysiłków i starań tylko w stronę biżuterii srebrnej (co nie do końca mi się udało - wszak w kuchni mam wreszcie witrażowe lampy). Teraz należy jeszcze w obrębie owej "srebrnej biżuterii" skonkretyzować tematykę i styl... kiedy mnie tak WSZYSTKO ciekawi i pociąga! Dlatego zawsze podobała mi się idea Chimery - drapieżna wielość w jedności - niebezpieczna rozmaitość w konkrecie. Mityczna Chimera (dziecko Tyfona i Echidny) miała głowę lwa, ciało kozy, ogon węża i ziała ogniem.
Po lewej: "Chimera z Arezzo" - rzeźba z brązu z V w.p.n.e. W oryginale można ją oglądać we Florenckim muzeum archeologicznym.
Przemiłe stworzonko. A tak na serio - ciekawy collage - nie tylko wizualny, ale przede wszystkim symboliczny: siła lwa, zdolności żywicielskie kozy (wszak pamiętamy kto wykarmił Zeusa), przebiegłość węża, a do tego władza nad ogniem, który nie tylko niszczy, ale i oczyszcza i przetapia i hartuje... Z mojej/współczesnej perspektywy w wizerunek Chimery na stałe wtopiły się też interpretacje młodopolskie - przede wszystkim Malczewskiego - obraz kobiety (czyż każda kobieta nie ma w sobie czegoś z lwa, węża i kozy?...) ze skrzydłami Aniołów, jaskółek lub kruków, z łapami tygrysa i grubym ogonem (w tych łapach i ogonie coś jest... - "jakby wyskoczył z nas tygrys/ i stał w świetle, ogonem bijąc się po bokach") kuszącej natchnieniem, sławą i fortuną...
Na górze od lewej: "Artysta i Chimera"; "Pastuszek i Chimera" z tryptyku "Sztuka"; "Uskrzydlona Chimera". Na dole od lewej: "Chimera"; "Zatruta studnia"; "Pokusa fortuny".
Ta istota - jej znaczenie, jej aura - kroczy, gdzieś za mną lub we mnie (na osiemnaste urodziny zrobiłam sobie na plecach tatuaż Chimery własnego projektu ;)) - wydaje mi się, że jest dobrą kandydatką na "znak firmowy" mej działalności... Jakaż zatem powinna być biżuteria spod znaku Chimery?... I tu wracamy do kwestii pogody i położenia geograficznego...
ale to w kolejnym wpisie - ten swą długością i tak już nadrobił trzydniowe milczenie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz