niedziela, 31 października 2010

Ornitologia stosowana

No i po ostatnim rozgadaniu na temat umiłowania barw i kolorowych kamyczków prezentuję dziś wrzut czysto srebrny :) – cała ja. Bo jak zaczęłam próbować dodawać kamyczki to okazało się, że oprócz „fazy kolorystycznej” weszłam w „fazę minimalistyczną” i puki co nie toleruję żadnych zwisów, dyndałek, gronek, przywieszek i łańcuszków... Zatem proszę – minimalistyczna ornitologia stosowana w moim srebrnym wydaniu. Brakuje mi małych ptaszków za oknem. Ich ćwirków, świrków, czyk-czyrzykań... ich kolorowych piórek i żółtych dzióbków i zamieszania jakie potrafią robić z powodu byle okruszka... ostatnio dużo rzeczy mi brakuje... ech, chyba się kończy poporodowy przypływ endorfin... a w dodatku idzie zima.

Od góry: "Little Wing" (tak- ma się kojarzyć z kawałkiem Hendrixa - najlepiej w wykonaniu Bogdana Hołowni i Jorgosa Skoliasa...) oraz "pipi" (nie- nie ma się kojarzyć z Pipi Langstrump - inspiracje były onomatopeistyczne (o ile takie słowo istnieje) ;)

PS. W ramach akcji „always look at the bright sight of life” – wśród ogólnych niedoborów przestało mi brakować porządnego aparatu fotograficznego! Przedstawiam Państwu genialną cyfrankę (cyfrowa lustrzanka) PENTAXA K-x :) To nic, że po przerzuceniu się nań z mego głupiojasiowego Canona okazało się, że nie mam pojęcia o robieniu zdjęć – i tak będę je robić i i tak wychodzą o niebo lepiej! :) Dziękuję kochanym darczyńcom! :)*

czwartek, 28 października 2010

Nowinki i tęsknota za kolorami

Z radością i dumą i nieco pełniejszym portfelem }:-> informuję, że sprzedane zostały już dwa z wyprodukowanych przez Decoupage’ową Fabrykę zegary! Drako pochwalił się w pracy, że żona co nieco pędzelkiem umaczanym w kleju macha i wskazówki przytwierdza (kochany, przydatny TŻ ;) i że można efekty obejrzeć na blogu (i nawet sam pamiętał adres bloga, choć na niego nie zagląda, co dla mnie było miłym szokiem samym w sobie) – i pewna Pani oglądnąwszy wyraziła chęć nabycia zegara jesiennego – w liście kasztanowca – co też się stało :) Życzę aby odliczał same miłe chwile! Drugi zaś – lawendowy mniejszy - został sprzedany „z marszu” w sklepie mojego Taty (acha! Zegary zostały też umieszczone w sklepie internetowym – zatem, gdyby ktoś miał na nie ochotę.... lub szukał prezentu na zbliżającego się Mikołaja ;) – serdecznie zapraszam! – www.casio.sklep.pl). Zatem puki co, jeśli chodzi o sprzedaż decu-zegarów - internet vs real - 1:1 :) Mam nadzieję, że zmotywuje to „przeciwników” do dalszych sprzedaży hehe ;) Mnie osobiście jak na razie zainspirowało do zakupu (tak to jest jak człowiek z nieco pełniejszym portfelem wybierze się do IKEI...) 5 lusterek o szerokich drewnianych ramkach – idealnych do decoupage’u i gotowych do przyjęcia nowego obowiązku, jakim już niebawem stanie się dla nich odmierzanie czasu ;) (nie ma rzeczy, której mój Tato nie umiałby przerobić na zegar ;) Na fali decoupage’owego szaleństwa zakupiłam także... 8 drewnianych desek kuchennych (Pani, przy kasie doznała lekkiego szoku i już, już miała mnie oświecić, że te deski nie są jednorazowe... ale ostatecznie się powstrzymała... – klient nasz pan), które zamierzam przeobrazić w kalendarze (zbliża się Nowy Rok! – malutkimi kroczkami, ale się zbliża...) a co do jednego z tych przyszłych kalendarzy mam już pewne niecno-słitaśnie-cukierkowe plany... (niach, niach!)


Wiem, że post ten na razie mało biżuteryjny, ale... z zegarowo-decoupage’owego zarobku wystarczyło jeszcze na zakup kilku kamyczków! Niezbędnych kamyczków! Ostatnio strasznie tęsknię za kolorami (zaokienna szarzyzna robi swoje...) - stąd też wielobarwność farb przedkładam nad szary połysk srebra... Jeszcze do niedawna byłam „formalistką” – nawet przy nawlekaniu zwyklaczkowych naszyjników bardziej liczył się dla mnie dobór kształtów koralików niż ich zestawienie kolorystyczne - forma nad barwę... Zasadniczo takie podejście powinno ułatwiać pracę z „monochromatycznym” AC – i na odwrót – AC jest idealnym tworzywem właśnie dla „formalistów”... - ale proste, logiczne rozwiązania są nie dla mnie (o, dlaczegóż?!!!) – nic na to nie poradzę – tęsknię za kolorami. (dygresyjka drobna – w dodatku ostatnio byłam na wystawie grupy Boolmbury i choć ogólny charakter ich prac nie bardzo jest „w moim stylu” urzekła mnie właśnie kolorystyka – pogodna, ciepła, prosta... był taki portret nagiej kobiety – blondynki - cały w dojrzałych fioletach przechodzących w ziemiste brązy i czereśniowe czerwienie... i po raz pierwszy tak wyraźnie czułam, że patrzenie na niego mnie uspokaja... – macie czasami coś takiego, że kiedy po długim, zabieganym dniu wreszcie przełkniecie jakąś drożdżówkę, czy talerz zupy, to dopiero wtedy – po przełknięciu – czujecie jak bardzo byliście głodni?... – ja doświadczyłam tego patrząc na ów portret – jestem przeraźliwie głodna kolorów) I zrozumiałam, że AC (przynajmniej na tą chwilę) to dla mnie za mało – potrzebuję do niego kamyczków – baaardzo kolorowych kamyczków! (Niby mogłabym go łączyć ze szklanymi koralikami, ale o nie byłoby to – nie ta liga, nie te standardy...) W dodatku napatrzyłam się na kolorowe zdjęcia w moim wspaniałym prezencie urodzinowym i już w ogóle wpadłam w „tęczową chorobę gemmologiczną” – na, którą lekarstwem okazały się małe, kamyczkowe zakupy na allegro :)

Od lewej, od góry: kwarc cytrynowy, kamienie księżycowe, granaty; agaty karneolowe surowe, amazonity, ametysty surowe i fasetkowane; najbardziej z prawej - okazały, piękny szlifowany agat naturalny :) - poduczyłam się z mego prezentu urodzinowego ;)

Muszę przyznać, że „S” bardzo dobrze poradziła sobie z kwestią barw w srebrze – nie tylko ciekawie oprawia kamienie, ale też umie je ze smakiem dodawać do „samodzielnych”, zamkniętych elementów z AC – np. kolczyków... (o emalii nie wspomnę, bo choć błądzi mi po głowie już kilka projektów z jej wykorzystaniem, to na razie jest dla mnie marzeniem ściętej głowy... – zatem kamyczki... ale, jak głosi mądrość przysłów przywoływana na tym blogu już niejednokrotnie: co się odwlecze to nie uciecze!) Irytuje, kłuje i uwiera mnie to niewypowiedzianie, choć potrafię docenić i zamierzam korzystać z jej doświadczenia... poczekajcie – ja wam jeszcze pokażę... – kamyczki już mam. Chociaż troszkę kamyczków...

poniedziałek, 25 października 2010

W kwestii smaku... ze szczyptą gemmologii

Długo zastanawiałam się jak to ująć... bo nie do końca chodzi o jakość, piękno czy splendor. Wydaje mi się, że dobre i trafne byłoby tu określenie „design” (aktualnie wyświechtane i wypaczone na wszelkie możliwe strony i sposoby), którego z zasady nie lubię, aczkolwiek w tym przypadku idealnie oddaje mą myśl... a zatem – „design” (to co sami projektujemy dla własnej wygody i smaku... – O! smak! – to też jest dobre określenie – o ile oczywiście nie odbieramy go stricte kulinarnie ;)... a zatem – design/smak naszego życia kształtują święta. Wiem, że każdy kto to czyta zwizualizował już sobie choinkę, ale mi chodzi o święta w szerszym tego słowa znaczeniu – w znaczeniu „bazowym” – chodzi mi o wyrwę w strumieniu codzienności – o czas zabawy, bezużyteczności, karnawału, zamiany – właściwie o bezczas, bo wtedy (kiedy trwa prawdziwe święto) wszystkie doczesne sprawy powinny zostać zawieszone, zniknąć, wyparować... – wtedy przestaje się żyć a zaczyna „smakować życie”. A wiadomo – im staranniej przyrządzi się danie - im więcej czasu spędzi się na dobieraniu najlepszych składników, właściwych proporcji, odpowiednich przypraw... – tym lepiej smakuje i tym większą satysfakcję daje kucharzowi. (uwaga na przenośnie!) Uwielbiam gotować!

No i dlatego na trochę znikłam. Drako obchodził 30 urodziny i jak już wspominałam dość szybko zorientowałam się, że raczej nie ucieszyłby się z kolczyków tudzież wisiorka z AC... musiałam więc wykombinować coś innego dla mego drogiego TŻ (dygresyjka drobna – skrót „” znalazłam na wizażu (choć pewnie powszechny jest w necie, ale powiedzmy, że ja mało użytkowo netuję toteż nie spotkałam się z nim wcześniej) i ujął mnie za serce totalnie... no - wymyślili, ci co nie znali, co znaczy? Toważysz(ka) Życia! Piękne! Tak niesamowicie przestronny semantycznie, że można pod nim ukryć niezobowiązującą znajomość, partnera, przyjaciela, męża, konkubenta, bratnią duszę, brata, siostrę, współlokatora, domowego kota, psa, pchły (jeśli ktoś ma)... – jednocześnie nie wartościując (wszak powszechnie wiadomo, że pospolicie, językowo „mąż” stoi „wyżej” od „chłopaka”...), nie oceniając i nie przypisując dodatkowych funkcji poza tą jedną najistotniejszą – że ktoś jest Z NAMI. Że nie jesteśmy sami. No i pięknie brzmi – z delikatną patyną, z precyzyjną dbałością o to, co naprawdę się mówi.... Towarzysz Życia... - rozczuliłam się.) Wracając do „wątku głównego” – były 30 urodziny Draka i biżuteria (jak i blog i decoupage i wszystko poza Bernaszkiem :) musiała ustąpić miejsca przygotowaniom do tego święta...

Jedną z przedświątecznych czynności czasochłonnych było przyrządzenie zaproszenia ;)

Ale warto było, oj warto – kto uczestniczył, może poświadczyć (mam nadzieję) :) A jako, żem wyborową a wyborną kucharką jest, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i przy okazji urządzić również sobie urodzinki (mam trzy dni po Draku hehe) - i tu (dziękuję wszystkim wytrwałym czytelnikom, którzy przebrnęli przez obszerny, a powyższy wstęp) pojawia się biżuteryjny powód, dla którego zdecydowałam się wspomnieć o osobistych przeżyciach świątecznych ;) Urodziny TŻ zorganizowałam w formie... nazwijmy to „zaawansowanej gry miejskiej ze spójnym scenariuszem” (dobra jestem, a co!), w której brały udział trzy drużyny, wykonujące zadania specjalne... Jednym z zadań pierwszej drużyny było kupienie mi kwiatów, drugiej zrobienie dla mnie kartki okolicznościowej wraz z wkładem słownym, zaś trzeciej odebranie mego prezentu-książki i wpisanie weń dedykacji :) Cobym, jak wybiorę się w listopadzie na Giełdę i Wystawę Minerałów i Wyrobów Jubilerskich :)P nie musiała się co chwilę pytać „przepraszam, a co to za kamień” ;)

Dla czytających dedykację - w urodzinowej zabawie występowałam jako "Najjaśniejsza Zuzanna Wspaniała" (umiem się docenić hehe) - stąd też monarchistyczne wtręty ;)

Jeszcze raz dzięki przemiłym darczyńcom (i poetom hehe)!

poniedziałek, 18 października 2010

Daleko za murzynami... ale słodziutko :)

Jestem ciężka jeśli chodzi o egzystencję we współczesnym świecie. Towarzysko, społecznościowo i marketingowo – daleko za murzynami. Zaraz sami to przyznacie. Ale co ja poradzę na to, że patrzę i widzę i wiem (a przynajmniej tak mi się wydaje- po tej przeklętej „komunikacji językowej”!), że 90% rzeczy – eventów – wydarzeń – okoliczności... (sama nie wiem jak to ująć), które nas spotykają jest tylko ładnym sztafarzem ekonomiczno-marketingowej podpuchy. Innymi słowy chodzi tylko o to, by jak najwięcej (się) rozreklamować=sprzedać. I nie ma w tym nic złego o ile robi się to jawnie i świadomie, a nie pod przykrywką milusiano-słitaśnych podchodów... Nie chcę nikogo urazić i nikogo broń Boże osądzać, gdyż nie jestem w stanie czytać w myślach i nie znam osobistych intencji innych ludzi, żyjemy jednak w społeczeństwie, które zbyt łatwo poddało się „fałszywym mechanizmom krwiożerczego kapitalizmu” (niech życie „Capitalism – a love story” Mickela Moor’a) i łaknąc autentyczności i szczerości musimy być wiecznie czujni – czy to aby naprawdę, czy jednak kryje się pod tym drugie, ekonomiczne/marketingowe dno?... Tłumaczę konkretniej – ostatnio mój blog został dwukrotnie wyróżniony, przez inne blogerki – Imaginarium i Olgi Bogucewicz Moccate, które przyznały mi nagrody-znaczki „sunshine award” i „sweet friends” – za co serdecznie dziękuję... ALE – choć jest mi baaaardzo miło (toteż umieszczam linki do waszych blogów) nie wkleję tych znaczków w tym poście, jak zakłada owa „zabawa w przynawanie nagród”, gdyż warunkiem jest automatyczne przynajmniej ich innym 12 blogom i umieszczenie linków do niech na swoim blogu... – tu dla mnie zaczyna być podejrzanie i podchwytliwie – bo owszem, chcę dostać nagrodę, ale niekoniecznie chce ja od razu przyznawać innym i to aż 12! Ja nawet regularnie nie zaglądam na 12 różnych blogów, więc jak mam kogoś wyróżnić?! A nawet jakbym zaglądała, zbyt małe mam rozeznanie, aby szafować wyróżnieniami... (według jakich kryteriów?...) A jako, że jestem osobą podejrzliwą – zastanawiam się, czy te nagrody nie są jedynie owym słitaśnym, podchwytliwym sposobem rozreklamowania się (nawet jeśli ktoś nie jest tego w pełni świadomy), a co za tym idzie – czy przyznanie mi owych wyróżnień nie było podyktowane bardziej chęcią otrzymania własnego (patrz – zasady zabawy), niż autentycznym, szczerym i świadomym docenieniem mych wysiłków... Podkreślam – nie chcę nikogo urazić, do nikogo nie mam pretensji, nikogo o nic nie oskarżam i jeszcze raz bardzo dziękuję za wyróżnienia, z których (mimo wszystko co napisałam powyżej hehe) bardzo się cieszę!!! Po prostu lubię mieć pełną świadomość i żyć w pełnej szczerości – o co przy obecnych „mechanizmach społecznościowych” ciężko. Zatem zacytuję zdanie, które znalazłam na pewnym blogu (swoją drogą - jakbym miała przyznawać kiedyś wyróżnienia to bym mu przyznała ;) „Wyróżnienia są miłe ale – NIE DZIĘKUJĘ! Zapraszam jednak do zostawiania komentarzy!”. Święte słowa.

W ramach mej nieprzystawalności i nieprzystosowania nadmienię jeszcze, że ostatnio usilnie zastanawiałam się o co chodzi z tymi CANDY na blogach?... Już miałam zgooglować temat ;) kiedy natknęłam się na candy u znajomej biżuteryjki – mariselli – i wszystko stało się jasne! (nie tłumaczę bo zakładam, że tylko ja nie wiedziałam o co chodzi – a jak nie to również zaglądnijcie na candy do mariselli ;)) O ile nie pochwalam (ależ to pretensjonalnie zabrzmiało!) „wyróżnień” o tyle bardzo podoba mi się idea CANDY (choć nazwę mogłoby mieć mniej słitaśną ;)) – owszem jest aspekt reklamowy (tak to nazwijmy) ale także wynagrodzenie – bawić się może kto chce i kto respektuje warunki zabawy (a nie jak przy wyróżnieniach – niby dostałeś wyróżnienie, ale w sumie nie jest ono do końca twoje póki nie przyznasz go innym...). Zatem candy mają u mnie zielone światło! ;) Oficjalnie zgłaszam się na słodkości do mariselli i już po cichutku, pomalutku zaczynam knuć własne candy....
Słitaśnie!



PS. Zaczęłam przeglądać i oglądać i buszować i okazało się, że jest więcej CANDY na które (jako pierwszorzędnemu łasuchowi) pociekła mi ślinka... Więc za ciosem:

CANDY u KosimkART

CANDY u Sunflower

CANDY w Chałupkowie

sobota, 16 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (14)


Uff - ostatni - na zakończenie wspomnienie późnego lata - głóg i jeżyny. Zostało tylko przykleić rzymskie cyfry (skończyły mi się i cierpliwie czekam, by Tato odwiedził hurtownię zegarmistrzowską ;) i wystawić w sklepie.

Fabryka Decoupage'owych Zegarów wygasza swe piece, pakuje się do szafy i przechodzi w stan zimowego spoczynku... przynajmniej do momentu kolejnego zamówienia lub wyczerpania zegarowych zapasów (co oby, oby, oby - z okazji zbliżającego się okresu świątecznego nastąpiło) :)

piątek, 15 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (12 i 13)



Postanowiłam popełnić też dwa zegary "dziecięce" (lub dla dorosłych o pogodnym usposobieniu :)) i jak popełniłam to aż prawie pożałowałam, że Bernaszek nie jest dziewczynką, bo jakby był to ten na czerwonym tle już byłby jego... ;)

środa, 13 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (11)


Kolejny baaardzo "polskościowy" ;) motyw - jabłka. Smakowo nie przepadam, aczkolwiek te wyglądały ba tyle smakowicie, by je (zamiast zjeść ;) zdecoupage'ować ;)

wtorek, 12 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (10)


Róże nie należą do moich ulubionych motywów (choć wiele osób je uwielbia), ale te akurat z przyjemnością mogłabym zawiesić w swoim mieszkaniu... chyba dzięki odcieniom bladego fioletu wpadającego w cielisty róż... i odrobiny zszarzałej zieleni... ech - jesień czyni mnie wrażliwą na barwy...

poniedziałek, 11 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (9)




Jeszcze raz lawendowo - tym razem zegar większy i nie tak "cukierkowy" - lawenda w zimniejszych odcieniach... werandowa... refleksyjna... bym rzekła.

niedziela, 10 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (8)



Doszłam do wniosku, że patriotyczny zegar w maki wyszedł mi tak ładnie, iż szkoda aby nie było takiego w Polsce... zrobiłam zatem troszkę zmienioną kopię - niczym profesjonalny fałszerz hehe ;)

sobota, 9 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (7)



Z tego jestem szczególnie zadowolona- wyszedł taki knajpiany, przytulny, o bogatym bukiecie...

piątek, 8 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (6)



A dzisiaj jesiennie...

czwartek, 7 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (5)



Lawenda... Boże, jak ja tęsknię za Hvarem - lawendową wyspą Chorwacji

środa, 6 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (4)



Śródziemnomorskie "złoto" - oliwki.

wtorek, 5 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (3)



Nieco orientalnie i słonecznie - w odpowiedzi na rodzimą szaroburość...

poniedziałek, 4 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (2)



Powszechnie lubiany (i słusznie, gdyż pięknym jest) motyw wijącego się bluszczu - fabryka się dopiero rozgrzewa hehe:)

niedziela, 3 października 2010

Fabryka Decoupage'owych Zegarów (1)

No to Was teraz uraczę nieco decoupagem w wydaniu mym - ale bez obaw - do biżuterii jeszcze wrócimy... kiedyś ;P

Patriotyczny zegar z Polskie maki dla syna przemiłej Pani, który mieszka we Francji :) S'il vous pail!

P.S.Musicie jakoś przeboleć jakość zdjęć - czekam na nowy aparat ;P i przypływ zdolności fotograficznych ;))

piątek, 1 października 2010

Przyszła Vena

Zdarzają się w życiu (życiu szczęściarzy) takie cudowne momenty (i nawet szczęściarze nie mają ich za wiele) kiedy „okazja” (bez podtekstów seksualnych) sama puka do naszych drzwi... (coś w stylu break eventu choć bardziej „potencjonalne” – taka łatwa sposobność do prostego wykorzystania, która ma dość wysokie prawdopodobieństwo na przyniesienie oczekiwanych korzyści ;) I przyszła. Nawet przyszły dwie (albo trzy jakbym chciała być bardziej szczegółowa...) A wszystko dzięki mojemu kochanemu Tacie (choć istnieje też – mniej sympatyczna - opcja przypisania całej zasługi czystemu przypadkowi i lokalizacji sklepu z zegarkami i zegarami i budzikami i kalkulatorami i biżuterią... „ELKA” – któregoż właścicielem jest jednak mój Tata toteż ostatecznie jemu przyznajmy owąż zasługę – czasami mam wrażenie, że za dużo myślę...), do którego ostatnimi czasy zgłosiły się dwie przemiłe osoby – Pani, która kupiła ostatni z mych decoupageowych zegarów, a który tak się Jej spodobał (czym wprzódy ujęła mnie za serce ;))

Wybaczcie jakość zdjęcia - robione daaawno temu, nie pamiętam czym i najwyraźniej w półmroku ;)

...iż od razu zamówiła jeszcze jeden – w maki – dla syna, który mieszka we Francji „aby mu ojczyznę przypominał” (czujecie! – mój zegar jako ostoja polskości w państwie, którego stolica jest stolicą stylu (fashion) i sztuki wszelkiej! – czym finalnie zwaliła mnie z nóg); oraz Pan, którego żona prowadzi galerię biżuterii (nareszcie!) w Zabierzowie i „z chęcią by wzięła trochę tych naszyjników i kolczyków w komis” (wystawiam w necie – nie zaszkodzi wystawić i w realu). Toteż zaraz spotkałam się z Panią właścicielką galerii biżuterii z Zabierzowa o wdzięcznej nazwie (galerii - nie pani) - Vena – podpisałam standardową umowę komisową i pożegnałam się z mymi kochanymi „artclay’owcami” i kilkoma „zwyklaczkami” z pereł i kamieni półszlachetnych, które od tej pory można podziwiać i nabywać w owejż „Venie” w Zabierzowie (ostatecznie równie dobrze mogą pokrywać się kurzem tam, a nie tu – to napisałam ja – chimerowa depresja). Zabierzanki (o ile tak was się odmienia) – na zakupy! :) A ja pełna nowej weny twórczej wzięłam się za zamówienie dla Pani, która ma syna we Francji stęsknionego za krajem... Doszłam jednak do wniosku, że dla jednego zegara nie opłaca mi się rozstawiać całej decoupageowej pracowni (a jest tego trochę... ) toteż postanowiłam zrobić sobie małą przerwkę od biżuterii (niechże się nieco posprzedaje, a nie tylko produkuje! ech!) i pęsety, wałki, młotki, skalpele, druty, luty i lutówki zamienić na farby, krakle, kleje i serwetki – inicjując rozruch Fabryki Decoupage’owych Zegarów! Poczym zrobiłam ładne oczka i powiedziałam - „Tatusiu wytnij mi z tej sklejki, co nam została po robieniu mebelków tak z.... 13 tarcz zegarowych – Ty tak ładnie umiesz wycinać”... :)