środa, 29 września 2010

Oddech zimnych Świąt i 40 rozbujniczek

Wczoraj wychodząc po bułki, po raz pierwszy tej jesieni poczułam ów mroźny zapach w powietrzu – oddech zbliżającej się (na paluszkach, w szronnie-koronkowej sukieneczce do fioletowych z przemrożenia kolanek...) zimy. A w sekundę później miałam w ustach posmak piernika i zapach goździków z grzanego wina w nozdrzach... Ach te Proustowskie magdalenki... Uwielbiam, gdy Święta zaczynają się tak wcześnie – bo taka prawda, odkąd płuca wypełni nam ów magiczny, kujący, drażniący, mroźny oddech zimy (choć liście jeszcze na drzewach, a ciepłe płaszcze głęboko w szafach) nie możemy opędzić się od zapachu ciast i błyszczą nam w oczach choinkowe lampki... A piszę to w liczbie mnogiej, a nie pojedynczej świadomie i z pełną odpowiedzialnością – wiem, że też tak macie – wiem na pewno, gdyż po powrocie z bułeczkami, zaszywszy się z kawą na wizażu znalazłam właśnie kiełkującą Wymiankę Mikołajkową. :) Ach te dreszczyki emocji nowicjuszek!... ;) Oczywiście z racji zbyt krótkiego stażu i niewystarczającej ilości postów (jako osoba niezmiernie towarzyska wolę pisać bloga niż narażać się na ewentualną konwersację przeważnie równą kontrargumentacji, która z doświadczenia i tak donikąd nie prowadzi... ale staram się z tym walczyć... pomińmy) nie kwalifikowałam się jako uczestniczka, ale... I tu wracamy do mądrości przysłów – „chcieć to móc” – toteż asertywnie (jakżeż ja uwielbiam to absolutnie kretyńskie sformułowanie godne goldenlinowców, speców od PRu i prywatnych trenerów osobowości) zgłosiłam się – że choć teoretycznie nie mogę, to chcę, bardzo chcę i czuję klimat Świąt i mam własny wątek, i choć jestem początkująca to zdolna i pracowita i odpowiedzialna i można na mnie polegać i I do my best i mnie, mnie, wybierzcie mnie! (Czasami naprawdę zaskakują mnie moje własne, utajone gdzieś głęboko pokłady entuzjazmu). Zali któż mógłby się oprzeć zgłoszeniu naładowanemu tak pozytywną energią?! Wszak oczywistym było (kryguję się kryguję) że przyjmą mnie z otwartymi ręcami i jeszcze docenią i pochwalą i pogłaszczą i w ogóle (a najbardziej to w ogóle). Toteż jestem – uczestniczę w mej pierwszej Mikołajkowej (i pierwszej w ogóle) Wymiance! :) Zasady są prościutkie ( a przynajmniej takie się wydawały z początku – ale o tym za chwilkę) wśród zgłoszonych (i przyjętych) do wymiany biżuteryjek następuje losowanie (losuje organizatorka wymianki) i jak za starych, szkolniackich czasów, każdy wylosowuje kogoś i zgodnie z wcześniej podanymi przez tę osobę preferencjami ma wykonać dlań mikołajkowy prezencik biżuteryjny (w technice, w której tworzy „na co dzień”). Czyli np. ja podałam, że pragnęłabym z całego serca otrzymać „smukły naszyjnik, długość 44cm, w ewentualnych kolorach fioletu lub zieleni” – proste? Proste. (w teorii) każdy może zatem otrzymać to co chce, a jednocześnie twórca ma dosyć szerokie pole do popisu (czyt. do wyrażenia siebie w swojej technice, w swoim stylu) Ale jak się zbierze ponad 40 bab to żadna prosta rzecz nie może ostać się prostą... I się zaczęło - że ta chce dokładnie takie, frywolitkowe z motylkami i gwiazdeczkami, a ta chce tylko takie z kotkami szklane, a ta chce koniecznie zawijane i ze srebra i nie chce broń boże zwyklaczków, które się robi krócej niż 3 godziny, a w ogóle to byśmy dorzuciły jeszcze coś poza biżuterią, bo jak ktoś nie umie zrobić kolczyków takich a takich to może się obronić decoupagowym serwetnikiem, albo własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami, albo zróbmy podział na grupy zaawansowania, albo na techniki, albo niech każda napisze przez kogo chciałaby zostać wylosowana, albo, albo, albooo... I znów poczułam się dokładnie jak w szkole (a zbyt serdecznych wspomnień z żadnej szkoły nie mam). Chciałam przetłumaczyć kucharki – „gdzie kucharek 6 tam nie ma co jeść” – na biżuteryjki – „gdzie biżuteryjek z czterdzieści tam.....” – ale nie mogę nic zrymować ;) (czekam na propozycje w komentarzach!!!! Jak któraś mi się szczególnie spodoba zostanie nagrodzona drobnym prezencikiem!!! :) Wciąż jestem zachwycona, że biorę udział w tej wymiance i w sumie mało obchodzi mnie co dostanę (choć tak bez ściemy – wszak ja też nie jestem święta ;) – po ostatnim spotkaniu biżuteryjnym marzy mi się coś wire wrappingowego...) – mam nadzieję, że ja wylosuję jakąś wymagającą, aczkolwiek „skromną w preferencjach” kobitkę, której będę mogła zrobić najpiękniejszy biżuteryjny artefakt, jaki do tej pory nie wyszedł jeszcze spod paluszków mych – i mam nadzieję, że będę mogła zrobić to dla kogoś, ale po swojemu i ktoś będzie szczęśliwy, że dostał coś ode mnie, a nie tylko coś ładnego, takiego jakie sobie wymarzył co do najdrobniejszego szczególiku... a jak wylosuję „frywolitkowe kwiatuszki z motylkami i gwiazdeczkami” to się zastrczelę ;)

Idę zaczerpnąć nieco świeżego powietrza – może wróci Duch Świąt...
Losowanie ofiar 14 X

poniedziałek, 27 września 2010

Izolda o białych dłoniach

Wiem, że od pewnego czasu macie wrażenie, że więcej ględzę niż robię, ale... na swe usprawiedliwienie mam tylko jedno słowo - zlutowałam. Dzięki Wam zlutowałam! Trochę mi to zajęło - spaść z wyżyn samozadowolenia po lutowaniu kuleczek – posypać głowę popiołem – poddać się – poddać się waszym sugestiom – próbować, próbować, próbować – poddać się – odczekać kilka dni (również za waszą sugestią) – zlutować! Choć od razu po przeczytaniu komentarza Maury starałam się mocniej podgrzewać dużą bazę – nic z tego nie wychodziło. Zawiniła wrodzona ostrożność (i próżność) – byłam tak zadowolona z owej bazy naszyjnikowej, że chuchałam na nią i dmuchałam (oczywiście w przenośni) i podgrzewałam ale tak ostrożnie i delikatnie i subtelnie i z bojaźnią, że równie dobrze mogłabym próbować usmażyć jajko za pomocą suszarki do włosów... I w takich właśnie chwilach niezastąpiony jest stan wku... ...rzenia – kiedy wszystkiego ma się już serdecznie dosyć, miotałoby się o ściany wszystkim co jest w zasięgu ręki, a jeśli ma się w ręce akurat palnik trzeba być baaaaardzo wytrzymałym, aby nie poddać się pokusie piromaństwa. Ja się poddałam :) no - po części – zamiast spalić dom nareszcie z wściekłością porządnie przygrzałam tą nieszczęsną izoldową bazę i okazało się – okazało się, Proszę Państwa, że się da! Że jak się trochę ten palnik na najwyższych obrotach i na największym wkurzeniu przytrzyma, to można rozżarzyć tak duży element AC do koloru pięknie pomarańczowego ( a wtedy przytyka się mniejszy srebrny element, który nagrzewa się o wiele szybciej, przykłada się lut, bo lutuwką wcześniej wszystko się już pomazało, podgrzewa się nieco i – czary mary – zlutowuje się!). Mauro dzięki! Anonimie dzięki! Adrenalino dzięki! Choć adrenaliny (czyt. wkurzenia) nie wystarczyło mi na tyle, by chwycić byka za rogi (tudzież rozgrzany palnik za gorący uchwyt) i zlutować Izoldę... – tą prawdziwą. Mea culpa – choć tak bardzo ucieszyłam się, że „da się zlutować” jednocześnie (i z czystym sumieniem zwalam to na karb jesiennej depresji) przeraziłam się, że może to tylko przypadek – zlutowanie jednorazowe – chwilowe – że zdolność lutownicza zaraz mnie opuści i wrócę do limbu bezpłodnych prób i zużytego gazu... Przyznajcie, że w takich okolicznościach może człowieka ogarnąć przerażenie. Toteż właśnie ogarniętą takim przerażeniem błyskawicznie zmodyfikowałam projekt, na prostszy i szybszy do zlutowania – choć (mam nadzieję) niewiele skromniejszy w formie. Przyznać się muszę, że do decyzji tej przyczynił się także fakt, iż nadal nie rozgryzłam jak do kurzej stopy przylutować „pionową”, cieniuteńką cargę do „poziomej”, grubej bazy... (z chęcią otrzymam wszelkie porady i pomysły!!!!!!!) Na razie zadowoliłam się lutowaniem „poziom” do „poziomu” (tak na płasko...), ale cargom nie odpuszczę... przyjdzie ich kolej, oj przyjdzie! Tymczasem – pokonując brak cargi - dorobiłam z AC „uchwyt” na przepiękny Prenit – duszę Izoldy – i za pomocą (zlutowania!) srebrnego łańcuszka przymocowałam do bazy. Z efektu byłam tak zadowolona i podniecona i podekscytowana, że musiałam znowuż parę dni ochłonąć zanim wygotowałam całość w kwasku cytrynowym (aby pozbyć się brzydkich przebarwień odlutowniczych – hardcorowcy mogą używać do tego kwasu siarkowego... ja podziękuję), wyszlifować, zoksydować, wypolerować, wkleić kamienie i sfotografować – uff. A Wy podejrzewaliście mnie o nieróbstwo! Wstydźcie się! ;) Teraz macie – Izolda – już nie ta o złotych włosach, ale ta o białych dłoniach... – prawowita, choć nie wyśniona (kto czytał ten wie).

Oczywiście posiada kilka poważniejszych lub mniej poważnych niedociągnięć... - następnym razem postaram się lepiej. Wszak po to są następne razy :)

środa, 22 września 2010

Zlot czarownic (cz.2)

Tymczasem w toku mej spotkaniowo-retrospektywnej opowieści nadszedł czas na prezentację wyrobów własnych... (Pomijając wzajemne uprzejmościowe i zwyczajowe zachwycanie się wszystkim do granic możliwości i niemal omdlewanie z zachwytu nad każdym szczegulikiem, dostwanie spazmów ekstazy podczas dotkania kolejnych wyrobów itd. itp. itd....) twórczość niektórych biżuteryjek podziwiałam już wcześniej na wizażowych wątkach i... zrewidowałam swoje zapatrywania co do tego, że zdjęcia biżuterii są zdradliwe, gdyż przeważnie później rzeczywistość nie jest w stanie sprostać wywołanym przez nie oczekiwaniom (po ludzku – że biżuteria zawsze jest piękniejsza na zdjęciu niż w dłoni...) Błąd, błąd, błąd – proszę Państwa – błąd! Zdjęcia być może są bardziej „klimatyczne” (chcąc nie chcąc tło i światło zawsze robią jakiś nastrój) ale realna możliwość podziwiania misterności szczegółu symultanicznie z harmonią całości – niezastąpiona. Zwłaszcza, że na spotkanie zleciały się biżuteryjki nie byle jakich lotów (profesjonalistki – ResurrectionOfHappiness – i „zaawansowane amatorki” – min.: Lookrecya, ggagatka, marisella, loquacee (błagam wybaczenie jeśli kogoś nie wymieniłam...) toteż można było pooglądać i podotykać rzeczy naprawdę na co dzień niespotykane w sklepach (ani jubilerskich ani handmade’owych) i naprawdę docenić (już pomijając zwyczajowe och, i ach i ulala) precyzję wykonania (choć „nic dwa razy się nie zdarza” jednakże można zrobić kolczyk, który jest idealnym odbiciem swojego brata w parze.... – widziałam na własne oczy!)
Kolczykowe klony ResurrectinOfHappiness. Respekt, podziw, zachwyt.

...dokładność, cierpliwość, pracowitość, wytrwałość... A czar polega właśnie na tym, że od razu magiczny artefakt można przypisać do twarzy i zobaczyć i uwierzyć, że to ludzkie ręce zrobiły! (choć ja tam wszystkie je i tak o magie posądzam). Miażdżące wrażenie (zwłaszcza jeśli chodzi o wire wrapping

Wire-wrapowe kolczyki lookrecy'i

– do tej pory trochę „olewałam” tą technikę, bo wydawała mi się absolutnie nieziemska – przeca człowiek nie może tak siedzieć i zawijać i zawijać i zawijać... – nie to nie na ludzkie nerwy jest...)

Samo życie :) - zaczerpnięte z obłędnego, rysunkowego bloga Sponiewierany Ołówek.

...ale też budujące (bo co – ja takich ładnych nie zrobię?!) I nagle się okazało, że wśród obcych ludzi, w nieznanym domu, sama – bez żadnej pomocy ni wsparcia kogokolwiek już wcześniej zapoznanego i oswojonego (normalnie takie połozenie wywołuje u mnie emocjonalne drgawki i migotanie przedsionków) – siedzę zrelaksowana (aczkolwiek podekscytowana), popijam kawę (z kubka mocno trzymanego wszystkimi palcami - toteż żaden nie odstawał elitarnie-ekstaragancko jak kosmicia antenka), pytam: a skąd się bierze lut w proszku (jako że lutowania czarcia praktyka wciąż w centrum mej czeladniczej uwagi), słyszę wśród wdzięcznego (i dźwięcznego) śmiechu: a to już tajemnica zawodowa! – i czuję się jak wśród starych, dobrych znajomych, którzy się kopę lat nie widzieli. Czuję się dobrze. Jak dobrze tak dobrze się czuć wśród ludzi! Nawet jeśli zamieszana jest w to magia... lub chociaż nieco alchemii...

Ale nie samym czytanie żyje człowiek! - Cobyście mieli posmak tego com przeżyła zapraszam do oglądactwa biżuterii spotkanych biżuteryjek na ich wątkach wizażowych – linki poniżej:
ResurrectionOfHappiness
lookrecya
ggagatka
marisella
loquacee
Martva
KamilaL

Delektujcie się! :)

wtorek, 21 września 2010

Zlot czarownic (cz.1)

W międzyczasie międzyopiekuńczo-domowo-wychowawczo-jubilerkich wojen lutowniczych zszabrowałam (mężowi, któremu podrzuciłam Małą Łałę) nieco wolnego czasu i w ramach uspołeczniania się i oswajania z innymi przedstawicielami gatunku ludzkiego (podgrupa – biżu-wyrobniczki) postanowiłam dać się rzucić na pożarcie (przynajmniej takie mam wyobrażenia o kontaktach międzyludzkich...) i wybrałam się na spotkanie krakowskich i okoliczno-krakowskich biżuteryjek... Przyznam, żem się rozczarowała. Byłam nastawiona na pochlipujące (z odstającym od filiżanki małym palcem) herbatkę (z prundem) z herbatniczkami (z konfiturką) egzaltowane kółeczko elitarnie-własnej adoracji, któremu nowe „adeptki” radośnie acz łaskawie przyjęte do wizażowego grona będą musiały na stojąco wymieniać swoje imiona, nazwiska, stany i stanowiska, czym się interesują, jaki jest ich ulubiony film, muzyka, książka, zwierzątko, deserek, kolorek cienia do powieczek itp. itd. itp. Tymczasem weszłam niezauważona (zaprawdę błogi jest stan niewidzialności, kiedy trzęsą ci się kolana ale uśmiech na twarzy masz hardy – sprawiedliwość muszę jednak oddać miłemu Panu, który na me zalęknione pukanie otworzył drzwi z uśmiechem i uprzejmym komunikatem „tak, to tu, dobrze trafiłaś – od razu zapraszam do pokoju po lewej” – za owo zniwelowanie konieczności zadania pytania i tłumaczenia się co ja tu robię i czy „dobrze trafiłam” będę temu Panu dozgonnie wdzięczna), asertywnie zajęłam ostatnie wolne miejsce na przewygodnej kanapie, zostałam obdarzona kubkiem (o ileż pojemniejszy jest od filiżanki!) gorącej kawy i bez zbędnych przesłuchań oddałam się eleganckiej rozmowie, na jakże bliski i miły mi temat regionalizmów językowych ;) (niestety nie zabłysłam w owej rozmowie swym intelektem i wiedzą merytoryczną, ale mam nadzieję, iż ponieważ nie odbywała się ona w środowisku polonistycznie akademickim zostanie mi to puszczone płazem.

Zdjęcia dzięki uprzejmości RudejAB (dzięki!) No! Kto znajdzie to chimeryczne stworzenie - mnie?... ;)

Zatem jak widzicie rozczarowałam się co do moich oczekiwań... a zaraz po rozczarowaniu (przyznam, że tym razem nieoczekiwanie) przyszło oczarowanie :) Raz pierwszy w życiu brałam udział w tego rodzaju spotkaniu toteż nie miałam pojęcia jak powinnam się do niego „przygotować” – na wszelki wypadek zgarnęłam swe wyroby (co by jakby co zaświadczyć, żem ja biżuteryjka ;) i kilka – słownie kilka – maleńkich kaboszonków na ewentualną „wymiankę” (słowo to pojawiło się jakoś w wątku spotkaniowym, ale nie do końca wiedziałam co się za nim kryje... wyrobów swoich żadnych do wymiany nie mam – na razie – zatem wzięłam kamienie po „jakby co”). I dobrze, że wzięłam chociaż to (przynajmniej na totalna lamerkę nie wyszłam!), ale jak dziewczyny powyciągały swoje „kamienne zapasy” to mi szczena opadła (zarówno od ilości jak i od piękności). I znów – dumna jestem ze swej asertywności (i wdzięczna dziewczynom za wyrozumiałość hehe) - zamiast siedzieć cichutko, z podkulonym ogonem i swymi mikroskopijnymi, nikomu na nic niepotrzebnymi kaboszonkami, wybrałam sobie dwa przepiękne kamienie (chyba sklejany turkus i chyba spękany agat) od ggagatki i RudejAB, które otrzymałam w prezencie (prawie za darmo i za darmo).


Jeszcze raz – wielkie dzięki! Już mam co do nich niecne plany w trakcie realizacji (niach, niach) – ale ciiiiiiiiiiii... - tym razem nie pisnę ani słowa, aż dokończę, bom przesądna i nie chcę żeby się skończyło jak z nieszczęsną Izoldą. Musicie być cierpliwi.

PS. całą opowieść zdecydowałam się podzielić na dwie części coby Was łoczi nie rozbolały od zbyt długiego parzenia w monitor ;P

sobota, 18 września 2010

Światełka po drugiej stronie światłowodu

Był taki odcinek Housa (a wiadomo, że jest to serial o istocie wszechrzeczy), w którym leczył blogerkę... – pomijając już, że laska nie rozstawała się z laptopem (teks do męża – „chcesz mnie lepiej poznać – czytaj bloga” – nota bene to rzeczywiście trochę irytujące, że mężowie (a przynajmniej nasi dwaj) w ogóle na blogi nie zaglądają – jakby się można było na nich zarazić jakimś wirusem komputerowym...), pozostawiła swoim czytelnikom decyzję co do wyboru rodzaju zastawki jaką miała mieć wszczepianą... – ogólnie rzecz biorąc „ona jakaś dziwna była” (ta blogerka), ale zastanowiło mnie (wtedy) jej uzasadnienie dlaczego tak maniakalnie bloguje – otóż: (cytat nie dosłowny, ale ujmujący sedno) bo to cudowne i zdumiewające, że zawsze znajdzie się – tam gdzieś – ktoś, kto lubi to co ty, nie cierpi tego co ty, był lub jest w sytuacji w jakiej teraz się znajdujesz i rozumie (lub przynajmniej jemu/tobie się tak wydaje) co właśnie przeżywasz (tłumacząc na moje: zachodzi interaktywna złudna rzeczywistości, w której towarzyszące jesiennej depresji poczucie totalnego osamotnienia niwelowane jest przez wrażenie otaczających nas życzliwych, miłych, sympatycznych i empatycznych osób (just like us!) które bezinteresownie chcą cię pocieszyć, wesprzec, pomóc i doradzić... – taka internetowa fata morgana z szampanem w oazowym źrudełku). Od razu mi lepiej jak sobie troszkę posarkazmuję ;) A teraz szczerze i poważniej dodam od siebie: najlepsze jest jednak to, że te wszystkie osoby patrzą na nas z dystansem, którego nam, lub naszym bliskim zbyt często (z racji położenia emocjonalno-przestrzennego) brakuje. Perspektywa – drodzy państwo. Tu chodzi o perspektywę! Tę magiczną „interakcję” ludzkiego oka i trójwymiaru , dzięki której jedne rzeczy olbrzymieją, gdy inne staja się maleńkie i zaczynamy niemal zauważać zakrzywienia czaso-przestrzeni... Przykład – gdy zbyt usilnie wpatrujemy się w lut, chcąc go niemalże roztopić siłą naszego wzroku (po cichu - w myślach aż postękujemy ze skoncentrowania – ten jednak wcale nie chce zmienić swojego stanu skupienia, lub jak już zmieni to rozlewa się w zupełnie opacznych kierunkach...), niedostrzegamy (po pierwsze swej niedouczoności i amatorszczyzny, a po drugie: ), że wielkości elementów jakie chcemy ze sobą zlutować zasadniczo się od siebie różnią. (Problem, który przy kuleczkach z natury niemalże identyczności kuleczek – nie istniał) I tu – na szczęście! - okazuje się, że Hausowa blogerka miała rację – na szczęście! – są ludzie, którzy nas rozumieją, doświadczyli tego co my, chętnie służą radą i pomocą i... na szczęście! – mają inną perspektywę, która pozwala im dostrzec różnorodność kształtów i wielkości lutowanych przez nas elementów! :) Co więcej, ci życzliwi „oni” (the others...) od razu, nie czekając (i Bogu dzięki!) na nasze skomplikowane procesy myślowe (które nie zawsze zachodzą), których wynik możne nie równać się zaobserwowanej i wyrażonej wcześniej oczywistości – zwracają uwagę, iż za wielkością elementów idzie czas potrzebny do ich porządnego nagrzania (mniejsze nagrzewają się szybciej i łatwiej, większe znacznie wolniej i żmudniej), a co za tym znów idzie – różnie nagrzane elementy różnie reagują (bądź nie reagują) na „lutowanie” (zwłaszcza amatorskie i początkujące). Błysk! Światełko w tunelu! Mignęły złote włosy Izoldy...

A poza tym dobrze jest usłyszeć bezinteresowne, zdystansowane, spontaniczne, proste (i dzięki temu mój sceptycyzm wycofuje się przed głębokim przekonaniem o szczerości intencji...) – „nie poddawaj się!” Daleka droga przed Tobą, ale się nie poddawaj.
Dzięki.
Palnik w dłoni.

poniedziałek, 13 września 2010

Spleen

Zawsze – prędzej, czy później – nadchodzi ten moment, gdy dopada człowieka zniechęcenie. Przeważnie i pozornie dzieje się to znienacka – kiedy jeszcze wczoraj pełna entuzjazmu odbijałaś w masie silikono-podobnej muszelki...

Potem takie "odciski" można wypełniać AC pasta, lub nieco zmiękczonym/rozwodnionym AC i otrzymywać srebrne odpowiedniki :)

...kiedy jeszcze dziś z rana miałaś nadzieję, że jednak uda się zlutować ten naszyjnik... a potem przychodzi teoretycznie błaha rzecz – na przykład sąsiad z bloku dzielący z Tobą wspólną ścianę zaczyna wiercić w niej młotem udarowym, albo temperatura w pokoju spada poniżej 19C, albo po prostu przesłodziłaś sobie kawę... i wszystko się wali. Następuje „spontaniczna eksplozja” – dotąd niewidoczna, mikroskopijna skaza w idealnie symetryczno-krystalicznej budowie teoretycznie (za)hartowanego szkła nie wytrzymuje obciążenia i pęka – jak żyłka na policzku – i cała szyba rozsypuje się w małe, przeźroczyste kosteczki – tak sama z siebie. I wtedy, próbując pozbierać wszystko do kupy okazuje się, że galeryjki, które Cię zapraszały do współpracy są maleńkie niczym plankton bezwładnie dryfujący po otchłaniach wirtualnego rynku zbytu; że pomimo ogólnych zachwytów (jakie to ładne!) i wzajemnego poplecznictwa nic a nic nie udało Ci się sprzedać; że umiejętności, które wydawało Ci się, iż zdobyłaś z takim trudem są absolutnie niewystarczające i gdy już zaprojektowałaś coś naprawdę zapierającego Ci dech w piersiach, gdy już wykonałaś wszystkie maleńkie, precyzyjne elementy składowe nie jesteś w stanie połączyć ich ze sobą, bo w niewyjaśniony sposób (i prawdopodobnie nigdy nie docieczesz co zrobiłaś źle) za chu... steczkę haftowaną lut nie chce przywrzeć do „głównej bazy” z AC, na którą tak uważałaś – by nie ukruszyć, nie ułamać, nie zniszczyć podczas frezowania, wiercenia, szlifowania, polerowania, wypalania.... i cały ten materiał, cały ten czas, ta energia, te nerwy, nowa lutownica – wyparowują w cieniutki, smrodliwy dymek fiaska. Gdybym paliła to bym se prawdopodobnie w tej chwili zapaliła.
Taka prawda – jak sam się nad sobą nie poużalasz to nikt za Ciebie tego nie zrobi.
Mam wrażenie jakbym wcale nie posuwała się na przód tylko grzęzła w jakimś mule. Blog bez echa, biżuteria nie chciana, a na digarcie i wizażu wciąż znajduję osoby, których talent i kunszt każe mi głowę posypywać popiołem (np. taki Pan Rafał Szumilas...). W dodatku Drako za chwile będzie miał 30 urodziny i wiem, że nie ucieszy się jeśli mu zrobię w prezencie parę kolczyków. A „S” od 16.08 nie ma wpisów na blogu (co działa na mnie demotywująco) – pewno się wygrzewa na jakichś śródziemnomorskich wybrzeżach, albo jest zbyt zajęta sprawdzaniem wpłat i wysyłaniem sprzedanych przedmiotów, by pisać posty, albo po prostu blog spełnił już swoje zadanie – rozreklamował jej biżuterię na tyle, że nie musi się dalej reklamować – wyrobiła markę – teraz pozostało już tylko spijanie śmietanki... Jestem zerem. Uwielbiam się nad sobą użalać i jednocześnie nie cierpię się za to. Nie wiem co zrobić z „Izoldą” – strasznie mi jej szkoda, a wiem, że nie powtórzę już tego projektu. Nic dwa razy się nie zdarza. Drako kazał mi ją posklejać epoksydem i tyle – wygarnęłam mu, że to „nieprofesjonalne” i (nie czarujmy się) mniej wytrzymałe od lutu – ale jakie mam opcje? Nie zlutuję jej - nie ma szans – próbowałam setki razy przez ostatnie trzy dni. Nie wiem jakie reakcje chemiczne zaszły w tym AC ale nie da się go zlutować z niczym w żadnym miejscu. Więc może albo zostać na wieki w formie części składowych, albo przybrać kształt zbliżony do zamierzonego, ale przy użyciu „nieszlachetnej” techniki klejenia... Przełożyć to można tak: albo Izoldy nie będzie, albo będzie łysa Izolda. I nie wiem co gorsze...

piątek, 10 września 2010

Izolda o srebrnym połysku

Pamiętacie, jak przy okazji PPL wspominałam o projekcie naszyjnika, do stworzenia którego (bardzo po polskiemu, zwłaszcza jak na polonistkę...) niezbędny mi był „skill” lutowniczy oraz porządna (czyt. działająca) lutownica?... Ciężka, trudna i żmudna jest droga od pomysłu do jego realizacji... – ale ponieważ już większa część realizacji za mną - ach! ileż było emocji i adrenaliny na każdym etapie twórczym – rysowanie projektu; zastanawianie się jak linię grafitu zamienić na srebrny trójwymiar; przygotowanie szablonu; w wyschniętym, cieniutkim AC wycinanie miniszlifierką witrażowych wzorów – jakże drżałam aby nie popękał, bo wtedy cała praca poszłaby na marne! – wypalanie z dusza na ramieniu w obawie żeby się nie „pofalowało”... – ale udało się! Wszystko się udało! (jak na razie) i szczęśliwa i dumna postanowiłam uchylić rąbka tajemnicy...
Oto „Izolda” (ta „jasnowłosa”, nie ta „o białych dłoniach”) „w toku” (nie mylić z toczkiem):

W centrum, w „łezkowatej” cardze (o ile „carga” to się odmienia) planuję osadzić piękny, zielony Prenit (cenny nabytek jeszcze z czerwcowego Jubinale).

Wiem, wiem – znowu nie śródziemnomorsko – tym razem celtycko - ale co ja poradzę, że samo mi się narzuca?... Patrzę i widzę „Izoldę”... może to przez ten spadek temperatur?... A może przez poranne mgły.

wtorek, 7 września 2010

Pewien mały fortelik, przez który łzy Frei nie są bursztynowe tylko granatowe...

No dobra. Macie mnie. Muszę się przyznać do małego oszustwa... - nie, nie oszustwa – forteliku. Otóż tworząc kolczykowy tutorial wyprodukowałam nie jedną, ale dwie pary srebrnych kółeczek z „wypukłym wzorem florystycznym”. Stało się tak dlatego, że produkując pierwszą parę na etapie wypalania, szczotkowania itd. tak dalece wciągnął mnie sam proces twórczy, iż zapomniałam uwieczniać go na fotografiach. Szkoda mi jednak było tego, co zaczęłam (mianowicie tutoriala), zrobiłam więc drugą parę, aby obfocić to, co zostało pominięte za razem pierwszym. I w ten sposób powstały dwie identyczne pary baz do kolczyków – co w autorskiej twórczości biżuteryjnej teoretycznie nigdy, przenigdy nie powinno się wydarzać. Ale! Ale! Nim zdążycie mnie zbesztać! Wykorzystałam je do zupełnie różnych projektów i w zasadzie powstały absolutnie oryginalne i unikatowe (zarówno w formie jak i charakterze jak i stylu) dwie zupełnie odmienne pary kolczyków – „Łzy Frei/ Tears of Freya” i „Trzylistna koniczyna/ Three leaf clover”...

Duuuuuuużo małych granatów, jak pestek prawdziwego (śródziemnomorskiego ;) granatu.

Zamiast barwionych jadeitów - kuleczki lawy wulkanicznej

I tu kolejne uniżone tłumaczenie się – rozmontowałam pierwotną – tutorialową „Trzylistną koniczynkę” (doszłam do wniosku A) że jest zbyt prosta, aby pozostawić ją w spokoju... B) chciałam wykorzystać elementy ozdobne stworzone podczas robienia tutorialu lutowniczego). Nazwy nie zmieniłam bo ładna i adekwatna i wciąż pasuje – teraz może nawet bardziej. A co do „Łez Frei”... – kto nie wie Freia/Freya była/jest boginią nie śródziemnomorską lecz skandynawską - Freya - skandynawska bogini Księżyca i magii; mistrzyni dywinacji, wielka kusicielka; nordycka bogini płodności i urody; Bogini Matka i bogini miłości nordyckiego panteonu; bogini płodności, wojny i zdrowia, była jednym z Wanów; córka Njorda i siostra Freyra, żyła w Folkvangu i każdego dnia dzieliła się z Odinem zabitymi wojownikami; dni jej poświęcone to: 8 stycznia i 27 grudnia; bogini Freyi poświęcony jest piątek - za przynoszące szczęście uchodzi zatem zawarcie małżeństwa właśnie w ten dzień; imię Freya można przetłumaczyć jako "wszechstronna": zmienia ona swą postać i jest boginią kotów, kiedy jej łzy wpadają do morza, powstaje z nich bursztyn, północnoniemieccy poeci zawdzięczają jej swe natchnienie... Freya to także jedno z imion Wielkiej Bogini (miotły, czasy i księżyc w pełni...) Wybaczcie mi – jestem jednak wielką zwolenniczką „pierwszego wrażenia”, a gdy ujrzałam co stworzyłam (i zobaczyłam, że jest to dobre) od razu w głowie zadźwięczało mi - „łzy Frei” – choć brzmi skandynawsko, a nie śródziemnomorsko i choć granaty to, a nie bursztyny. Choć jakby się uprzeć to wzór z kolczyków (obu par hehe) baaaardzo przypomina średniowieczną ornamentykę i jakby dobrze poszukać nie wiem, czy nie znalazłoby się baaaardzo podobnego wyrzeźbionego dookoła niezliczonych portali, starych, „medievalnych” kamieniczek w niezliczonych, małych, śródziemnomorskich miasteczkach...

Osobiście zaobserwowane i sfotografowane "ornamenty portalowe" z Korculi

niedziela, 5 września 2010

Kalmary z śródziemnomorskich głębin

Zeszło mi. Przykro mi i głupio mi - zeszło mi. Nie będę się tłumaczyć, bo i nie ma z czego. Ostatecznie są – płodzone od miesiąca „Kalmary/ Calmar earings” – zainspirowane tęsknotą za światłem załamywanym przez taflę morza, zapachem muszli i wodorostów, uczuciem przyjemnej mokrości włosów klejących się do twarzy... też śródziemnomorską kuchnią ;) Srebrni bracia wesołych meduz, którzy złapali piękne, owalne fossile w oceanicznych barwach – i nie puszczą! Niech mają tyle ode mnie, na dalszą drogę życia - z kimkolwiek przyjdzie im ją dzielić. Będą czekać w Pipsztykach.

środa, 1 września 2010

Tutorial kolczykowy! (nareszcie!)

No! Po 4 miesiącach (bogatsza o czteromiesięczne doświadczenie biżuteryjne :) rozochocona tutorialem lutowniczym wreszcie zrobiłam tutorial kolczykowy (a nosiłam się z tym zamiarem od momentu, kiedy w umyśle mym postała idea założenia bloga własnego)! :) Przedstawiam Państwu (z dumą!) kolczyki „Trzylistna koniczynka”/”Three leaf clover” – i zapewniam, że ta trzylistna koniczynka, wykonana według mojego tutorialu przyniesie Wam więcej szczęścia (lub przynajmniej więcej radości) niż jakakolwiek czterolistna znaleziona na jakimkolwiek pastwisku (tudzież łączce). Własną przygodę z Art Clay (tudzież PMC) czas zacząć! Za mną!


1 – potrzebne nam będą: AC srebro blok, AC srebro pasta, dwa srebrne bigle, dwa barwione jadeity, srebrny drut (lub gotowe srebrne kółeczka); kleszcze okrągłe i zwykłe, skalpel, wałek (kawałek plastikowej PCV), podkładki ok. 1mm (np. karta IKEA family i Krakowska Karta Miejska), papierowy szablon koła o średnicy ok. 1,8mm, naklejka-szablon ze wzorem - to widać na zdjęciu – poza tym potrzebować będziemy jeszcze: gumowy blok do obróbki AC; pilnik do metalu; małe wiertełko lub szpikulec (lub agrafka, igła, szpilka...) do zrobienia otworów w AC; metalowa siatka do wypalania AC na kuchence gazowej; metalowa szczotka do wyczyszczenia AC po wypaleniu; dwa pojemniczki (np. słoiki) do oksydowsnia, oksyda i papiery ścierne na gąbce (trzy o różnej gramaturze) – czego na zdjęciu umieścić nie przyszło mi do głowy :)

2 – Bierzemy nieco AC i rozwałkowujemy go między podkładkami. Ważne, by wałek opierał się na podkładkach – w ten sposób, w środku, uzyskamy równiutki „placek” o jednolitej grubości w każdym miejscu. Dobrze wcześniej posmarować wałek, podkładkę na której będzie się wałkować (np. plastikowy blacik) i własne paluszki odrobiną oliwki (takiej dla niemowląt, albo takiej do gotowania – wsio rawno), aby AC nie przywierał.

3 – W rozwałkowanym placku, przyłożywszy wcześniej przygotowany szablon – wycinamy kształt koła. Razy dwa. I czekamy aż wyschnie. Możemy wysuszyć go suszarką (ok. 10min) lub włożyć do piekarnika (ale po co nagrzewać cały piekarnik dla dwóch małych kółeczek...) – wysuszony AC powinien być jaśniejszy (ale nie biały) i oczywiście twardszy (choć zachowa nieco sprężystości – nie będzie twardy jak np. gips).

4 – Wyschnięte kółeczka wygładzamy pilnikiem (starty podczas szlifowania AC pył - aby nie marnować cennego kruszcca - możemy dodać do AC pasty – jeśli stanie się zbyt gęsta zawsze można rozcieńczyć ją odrobiną wody).

5 – Delikatnie – ale to baaaaaaardzo delikatnie wiercimy dziurkę, na tyle dużą, aby bez problemu przeszedł przez nią drut/kółeczko do zawieszenia kolczyka. Trzeba pamiętać, że AC kurczy się nieco (8-9%) podczas wypalania, zatem skurczy się też nasza dziurka.

6 – Do tak przygotowanej bazy naszych kolczyków naklejamy szablon ze wzorkiem – pilnując, by w każdym miejscu ściśle przylegał do AC.

7-8 – Wycięcie w szablonie wypełniamy AC pastą i suszymy suszarką. Szablon możemy odkleić od bazy dopiero gdy jesteśmy 100% pewni, że AC pasta dobrze zastygła – w przeciwnym razie zepsujemy wzór!

9-10 – Z drugiej strony bazy doklejamy jeszcze fragmencik szablonu, wypełniamy AC pastą, suszymy i zdejmujemy szablon. I możemy sobie pogratulować – mamy bazę kolczyka gotową do wypalenia! :)

11 – Wypalanie... Na kuchence gazowej umieszczamy metalowa kratkę i sprawdzamy przy zapalonym ogniu, w którym miejscu najbardziej się nagrzewa. Wyłączamy ogień i w tym miejscu kładziemy nasze kolczyki. Włączamy palnik i wypalamy ok. 6 min. (zaobserwujecie, że z kolczyków najpierw uleci mały „dymek”, a potem zaczną się „żażyć” na pomarańczowo) Najlepiej, aby podczas wypalania okno w kuchni było otwarte, bo nie jestem przekonana czy wspomniany wyżej „dymek” jest szczególnie przyjazny dla zdrowia...

12 – Po wypaleniu nie rzucajcie się na swój wyrób żądni olśniewająco-srebrnych efektów. Po pierwsze jest gorący i można się poparzyć, po drugie nie jest srebrny tylko bielutki (teraz rzeczywiście wygląda jak z gipsu). By stał się „prawdziwie srebrny” należy usunąć wierzchnią warstwę „białego pyłu” za pomocą szczoteczki z metalowym włosiem (przypominam – szczoteczka z długim włosiem nadaje połysk, szczoteczka z krótkim włosiem pozostawia matowe wykończenie). Szczotkować najwygodniej na gumowym bloku.

13 – Kiedy już micha śmieje się nam do pięknych srebrniutkich, jaśniutkich, wyszczotkowanych (i jeśli taka wasza wola nieco podszlifowanych papierem ściernym) kolczyków wyrobu własnego wypadałoby je zoksydować, co czyni się w sposób następujący: do jednego pojemniczka nalewany gorącej (ale nie wrzącej) wody, drygi zaś wypełniamy wodą zimną. Tam gdzie woda gorąca wkraplamy jedną (uwierzcie mi naprawdę wystarczy!) kropelkę substancji oksydującej (należy się przygotować, że zaśmierdzi się dom zgniłymi jajami... cóż – alchemia wymaga poświęceń) i wrzucamy nasze kolczyki. Na chwilkę. Ja lubię rzeczy mocno zoksydowane więc trzymam ok. 10-15 sekund. W zasadzie możemy obserwować jak z upływem czasu będą zmieniać się kolory na srebrze – kiedy stwierdzimy „dość” – szybko wyjmujemy kolczyki za pomocą pęsety i wrzucamy do zimnej wody (ewentualnie przepłukujemy pod bieżącą zimna wodą).

14 – Na tym zdjęciu możecie sobie porównać wygląd kolczyka w poszczególnych „fazach wytwórczych” – od lewej – jeszcze nie wypalony ale wyschnięty AC – wypalony i wyszczotkowany kolczyk – kolczyk zoksydowany przed ostateczną obróbką.

15 – O ile wypalony i wyszczotkowany AC dawał po oczach pretensjonalną jasnością, o tyle zoksydowany w ogóle nie przypomina srebra – może bardziej miedź, czy brąz, czy jakiś czarci, osmolony kruszec. Aby przywrócić mu szlachetność srebra trzeba go nieco przeszlifować papierem ściernym (lub ewentualnie szmatką jubilerska do czyszczenia srebra). W czynności tej nie należy być jednak zbyt dokładnym, aby nie zetrzeć całej oksydy – wokół wypukłego wzoru ma pozostać barwne zaciemnienie – jak widać na zdjęciu nr 16. Proszę Państwa – bazy do naszych kolczyków gotowe! Zostało jeno posmarować bitą śmietaną i dodać wisienkę ;)

17 – Za pomocą okrągłych kleszczy formujemy z srebrnego druta pętelkę (pamiętamy – loop!) – zawlekamy barwiony jadeit i zakańczamy drugą pętelką (loopem!). Z jednej strony zawieszamy bigl (bigiel?...) z drugie naszą przepiękną, srebrną, własnoręcznie wykonaną, urzekającą i oczarowującą bazę z AC i...

18 – Mamy autorsko-artystyczne kolczyki srebrne o wdzięcznej nazwie (inspirowanej florystycznym motywem ozdobnym) „Trzylistna koniczynka/ Three leaf clover”.

Gratuluję! :)