sobota, 31 lipca 2010

Real kontra wirtual

Jak na razie ze sprzedażą internetową cisza... – na szczęście jest jeszcze (może mało reprezentacyjny, ale za to skuteczny) sklep mojego Taty (Kraków ul. Krowoderska 9)! :) Dostałam tam swoją gablotę i trochę miejsca na wystawie zewnętrznej i od trzech lat prezentuję w nim (oczywiście z możliwością kupna) moją biżuterię ze szklanych koralików (na wizażu slangowo, aczkolwiek trafnie, określa się takie wyroby mianem „zwyklaczków” :)

Błagam o wybaczenie jakości tych zdjęć - nie umiałam ominąć refleksów odbitych od szyby...

Muszę się pochwalić, że moje korale nabyła tam sama Anna Polony! Dzięki temu miejscu zdobyłam również biżuteryjną renomę międzynarodową – dwa lata temu przemiła para starszych Anglików w okresie świątecznym zrobiła zakupy moich wyrobów dla żeńskiej części całej rodziny (zgarnęłam wtedy jednorazowo chyba z 300PLN – taki utarg ze „zwyklaczków” to całkiem niezłe osiągnięcie – wierzcie mi), a rok później w wakacje wrócili, by dokupić jeszcze małe co nie co (oczywiście zostali potraktowani z odpowiednim uśmiechem i rabatem :) Teraz już „zwyklaczki” nie schodzą tak ładnie jak kiedyś (za dużo się takiej biżuterii narobiło przez te trzy lata), ale wciąż (jak na razie) są głównym źródłem mych biżuteryjnych dochodów. Toteż zostawiwszy Małą Marudę z tatusiem spędziłam dzisiejsze przedpołudnie „uzupełniając stany” (bardzo mi się podoba to sformułowanie z fachowego słownika handlowego ;) i aranżując nową „przestrzeń wystawową” (kolejna lingwistyczna gwiazdeczka!) z ramki (odpowiednio podrasowanej akrylową złotą farbką) po jakiejś starej reprodukcji i oklejonego materiałem (resztki po szyciu obicia na kanapowy materac) styropianu (pozostałości z ocieplania dachu) :)


Na takowoż zaaranżowanej „nowej przestrzeni wystawowej” postanowiłam umieścić ostatnio powołane do życia ceramiczne naszyjniki. No to wyścig czas zacząć! Gdzie się szybciej sprzeda – w realu (sklep CASIO ul. Krowoderska 9 w Krakowie) czy w wirtualu (Galeria DecoTrendy, Alterszafa)?!Tik, tak, tik, tak, tik, tak...

wtorek, 27 lipca 2010

Break event

Nadszedł czas, aby przybliżyć wam – drodzy czytelnicy – Drakową teorię „break event’u”. Otóż – kiedy wpadniemy w sidła codziennej rutyny... kiedy poziom fenylo-etylo-aniliny (sympatyczny, naturalny środek chemiczny znacznie a zasadniczo przyczyniający się do ogólnego poczucia szczęśliwości) gwałtownie zaczyna nam spadać... kiedy nastrój obniża się nam poniżej poziomu morza (tzw. depresja)... kiedy problemy postaci z oglądanych przez nasze matki seriali stają się naszymi problemami... – niezaprzeczalnie potrzebujemy break event’u! "Break event” – jak sama nazwa wskazuje – jest to niespodziewane, losowe, pozytywne wydarzenie przerywające okres marazmicznej stagnacji i poprzez radosne zaskoczenie stymulujące do powrotu z krainy zombi do świata żywych, energicznych, asertywnych, młodych, pięknych, zdolnych, wysportowanych, zadowolonych z siebie – ludzi sukcesu! Lub w uproszczonej wersji – miła a motywująca niespodzianka – taki prezent od losu z przywieszonym, niewidzialnym (choć dobrze czytelnym) bilecikiem: „Don’t give up!”. Właśnie dzisiaj przydarzył mi się takowy „break event”. Mianowicie - znalazłam w swojej skrzynce e-mail od Galerii DecoTrendy (już sobie nawet zapomniała, że do nich wysyłałam zgłoszenie! kiedy to było?! – chyba ponad miesiąc temu!) o następującej treści:

Dziękuję za przysłanie zgłoszenia. Pani prace bardzo nam się podobają i chętnie widzielibyśmy Panią w naszej galerii. Jeśli nadal jest Pani zainteresowana współpracą z naszą galerią to poproszę o zapoznanie się z regulaminem. Jeśli odpowiadają Pani warunki współpracy, to proszę o maila zwrotnego, z informacją, że akceptuje Pani warunki regulaminu i chce nawiązać współpracę. Po pozytywnej odpowiedzi założę Pani konto projektanta oraz prześlę indywidualne hasło dostępu do panelu projektanta naszej galerii.

Nareszcie! Bo już traciłam nadzieję, że kiedykolwiek, cokolwiek, gdziekolwiek sprzedam. Co prawda droga od założenia panelu projektanta do sprzedania wystawionego towaru jest daleka, ale wszak bliższa niż od bezczynnego siedzenia za biurkiem do sprzedania niewystawionego nigdzie towaru. Choć Galeria DecoTrendy to nie ta klasa co Trendymania lub Pakamera (istniejące dłużej, posiadające wyrobioną renomę....) to i tak jest lepsza (przynajmniej jak na razie) od Alterszafy, która dopiero raczkuje i zanim ludzie się o niej dowiedzą, zanim tam dotrą, zanim zaufają, zanim kupią.... – mogą minąć lata świetlne! (przynajmniej z mego osobistego, ekonomicznego punktu widzenia). Toteż pozytywnie zszokowana i doenergetyzowana tym cudownym break event’em założyłam już sobie profil projektanta (Chimera) i zaczęłam wystawiać przedmioty! „Artystyczna polityka” DecoTrendów zakłada, że każdy proponowany do sprzedaży przedmiot musi być zatwierdzony przez tajemnicze „artystyczne jury” dbające o „wysoki poziom oferowanych w galerii produktów” (co do tego wysokiego poziomu mogłabym się kłócić... Chociażby z tego względu, że DecoTrendy nastawione są głównie na towar w przedziale cenowym 25-100 zł, co automatycznie ogranicza – acz nie uniemożliwia! - występowanie artykułów „z wyższej półki” – do których zaliczam moją biżuterię), ale póki co wszystkie moje propozycje zostały rozparzone pozytywnie i elegancko wyeksponowane czekają na szczęśliwych nabywców :) Cóż mogę więcej dodać?... - Zapraszam na zakupy do Galeri DecoTrendy!!! :)

piątek, 23 lipca 2010

Bugenwilla, ametyst, alchemia...

Po raz pierwszy od czasów wielkiej ciąży siedzę dziś w swoim ulubionym... swetrze! W swetrze w lipcu!!! Jak nie kochać tej szerokości geograficznej z klimatem pięknie umiarkowanym?! Oczywiście wszyscy w koło chodzą z uśmiechem od ucha do ucha, w koszulkach i bluzkach z krótkimi rękawkami i wzdychają z rozkoszą: „na reszcie jest czym oddychać”... A ja patrzę na mą „chorwacką roślinkę” (bougenvillae – bugenwilla – ale jakoś bardziej wolę mą osobistą nazwę własną składającą się z wyżej wymienionych dwu członów ;) (dwa lata temu (w maju albo kwietniu) zakupiłam ją na giełdzie kwiatowej w pałacu w Niepołomicach – gdy zobaczyłam jej małe sadzonki wśród niezliczonych ilości „pospolitych” surfinii, pelargonii, begonii i fuksji myślałam, że się popłaczę ze szczęścia – czego nie zrobiłam tylko dlatego, że popadłam w stupor ze zdziwienia, cóż ta ciepło- i słońco-lubna roślinka, będąca mym „pierwszym chorwackim zachwytem” (kiedy jako dziecko podziwiałam jej całe gąszcze okwiecone najpiękniejszą purpurą) robi w tym zimnym i ciemnym kraju nad Wisłą)...

Moja własna, osobista, kochana "chorwacka roślinka"

Chorwacka bougenvillae w pełnej okazałości

Ale wrrrróć! – A ja patrzę na mą „chorwacką roślinkę” i zrozumieć nie mogę, jak to się stało, że w tych temperaturach my obie w ogóle jeszcze (wbrew naszej naturze) istniejemy, a w dodatku wyglądamy kwitnąco?! Cóż – jak zauważył już Sheakespeare: „są rzeczy na niebie i na ziemi, o których nie śniło się filozofom”. Dziś zatem bez filozofii... ale żeby nie było nudo - z odrobiną alchemii :) Wypaliłam dwa wisiory, nad którymi pracowałam ostatnimi czasy i w poprzednich postach chwaliłam się ich wersjami roboczymi.
Podczas wypalania oczywiście mi się powyginały - początkowo myślałam, że winne temu jest me sknerostwo – mianowicie że moje wyroby są zbyt cieniutkie i dlatego podczas podgrzewania bezprawnie falują swą powierzchnią (ku memu maksymalnemu wkurzeniu) w strony wszystkie - potem jednak (nota bene znowu dzięki wizażowemu forum) okazało się, że problem nie tkwi w grubości, lecz w różnej temperaturze wypalania – niestety kuchenki gazowe zostały zaprojektowane do gotowania, a nie alchemicznych praktyk jubilerskich – fragmenty projektu, które są bliżej ognia nagrzewają się szybciej od tych bardziej oddalonych i w związku z tym całość robi sobie „wygibasową gimnastykę” doprowadzając mnie do szału (na razie nie znalazłam sposobu jak temu zaradzić – jakby ktoś miał jakiś pomysł liczę, że się podzieli). Na szczęście w tym przypadku „powyginanie” wyszło na korzyść obu wisiorom – ich kształtom nadało dynamiki i energii – patrząc na płaszczkę ma się wrażenie, że rzeczywiście płynie, a „Moonflower” zyskał pełnię trójwymiaru (szczególnie w centralnym, zwisającym kwiecie - wzorowanym na kwiatach „chorwackiej roślinki”/bugenwilli :) Do wykończenia po raz pierwszy użyłam mej genialnej (a właściwie: genialnej, genialnej, genialnej!!!) miniszlifierki oraz nowo nabytej pasty polerskiej :) (która niestety śmierdzi jeszcze gorzej niż substancja oksydująca). Na koniec z duszą na ramieniu przymierzyłam owalny ametyst zaplanowany do nieszczęsnej, pierwszej w mym życiu cargi po totalnie-lamersku wmontowanej w płaszczkę i... ku memu zdziwieniu prawie pasował! Wiem, wiem – „prawie robi wielką różnicę” – ale w skali mego olbrzymiego talentu i jeszcze większego szczęścia ;) ta „wielka różnica” okazała się na tyle mała, że spokojnie za pomocą również nowo nabytego młoteczka pięknie oprawiłam kamień (a żeby czuć się spokojną od tyłu „umocniłam” przeźroczystym klejem żywicznym, którego w ogóle nie widać). Nie będę was czarować – niedociągnięcia cargi widać gołym okiem (zwłaszcza jak się na tym zna), ale i tak efekt końcowy przerósł me najśmielsze oczekiwania. Wklejenie (również za pomocą kleju żywicznego) małego księżycowego kamienia do Moonflower’a było już tylko postawieniem kropki nad „i”. Prezentuję efekty:

"Płomień oceanu"/"Ocean's Flame"

"Kwiat pełni"/"Moonflower"

środa, 21 lipca 2010

Uzupełnianie warsztatu

Dzisiaj króciutko - bo ma najdroższa Mała Maruda w pełni wykorzystuje swe ponadprzeciętne zdolności maruderskie – chciałam się pochwalić nowymi, warsztatowymi nabytkami – dzięki nim jestem coraz bliżej magicznego skila lutowniczego ;) wciąż jednak zbieram (się) na odwagę ;) Oto skarby:


1) COOL PASTE – chłodząca pasta ochronna do lutowania (np. jak mamy zlutować coś blisko jakiś delikatnych elementów albo kamieni – obkładamy taki element/kamień tą pastą aby go nie uszkodzić podczas lutowania)
2) PASTA POLERSKA – do srebra – śmierdzi przeokrutnie a podczas polerowania zamienia się w czarne obrzydliwe błotko, które na szczęście łatwo usunąć ligninką lub namydloną szczoteczką.
3) MŁOTEK TEFLONOWY – uderzając nim w srebrny drut, lub blaszkę, lub wstążkę sprawiamy, że stają się bardziej „twarde” – trudniej je wyginać... - ale nie pytajcie mnie z punktu widzenia fizyki dlaczego tak się dzieje...
4) MŁOTEK MOSIĘŻNY – min. do zaginania-obstukiwania carg podczas oprawy kamieni.
5) ABDEK – (dla mnie jak na razie tajemniczy) preparat chemiczny służący do lutowania srebra
6) WIERTŁO 0,5 mm – do nawiercania malutkich dziureczek np. na zawieszki
7) PŁYTKA SZAMOTOWA – ognioodporna, do lutowania

niedziela, 18 lipca 2010

Fotograficzno-filozoficznie

Do szału doprowadza mnie robienie dwa razy tego samego... niestety na tym właśnie polega samodoskonalenie – na powtarzaniu tego samego, nie dwa ale tysiąc razy... cóż za absurdalne marnotrawstwo czasu w imię doskonałości! Zawsze mnie to bolało – doskonałość (jak i piękno) (co zresztą od pradawnych wieków wiadomo) są bezczasowe (lub jak mówiły panie polonisty w szkole- „ponadczasowe”) – z swych właściwości (jak wszystkie idee) rozpuszczone w wysublimowanym oceanie wieczności... jakaż szkoda, i jakiż uszczerbek w tym „najpiękniejszym z możliwych światów” niesie fakt, iż „robotnicy doskonałości” (czyli min. JA) są jednak (antypoetycko ujmując) boleśnie nabici na bardzo realną i namacalną „strzałę czasu”, która ma równie realne i namacalne: początek, długość i koniec. Nienawidzę się powtarzać, a jeszcze bardziej nienawidzę mieć świadomości, że to czego nienawidzę jest niezbędne do osiągnięcia mych celów. Tak, tak – wpadłam w filozoficzny nastrój – świat to diabelski młyn napędzamy wzajemnie się motywującymi pożądaniem i nienawiścią (z założeniem determinacji jako środka rozrusznikowego)...

(Nota bene ostatnio w „Świecie nauki” czytałam bardzo ciekawy artykuł filozoficzno-fizyczny traktujący o problemie być-możnej bezczasowości wszechświata. Niektórzy naukowcy twierdzą, iż czas jest jedynie konstruktem myślowym określającym korelacje między danymi zjawiskami, dzięki któremu łatwiej nam o nich mówić – jest czymś w rodzaju waluty, która sama w sobie nie posiada żadnej wartości, ale scala rynek – określa różnice między wartościami poszczególnych produktów (określa a nie nadaje). Zatem być może powyżej utyskiwałam tak właściwie nie na „architekturę najlepszego z możliwych światów” (w którym czas należy tracić, by osiągnąć „ponadczasowość”...) lecz na „matactwa” filozofów i uczonych, którzy „stworzyli czas”, by humaniści, literaci i szarzy robotnicy mogli nad tym boleć... Uwielbiam egzystencjalne teorie spiskowe! Ciekawskim – polecam – „Świat nauki”, lipiec 2010, Pruszyński Media. )

A wszystko to za sprawą biżuterii (jako że, jakby ktoś jeszcze nie zauważył, biżuteria jest podstawą rzeczy wszelakich i bytu wszelako kobiecego) i wizażu – bo wzięłam se do serca rady wizażanek, że na zdjęciach mych produktów jest „za bardzo naćkane” i tło „zagłusza” dany artefakt (co racja to racja) i postanowiłam obfotografować wszystko raz jeszcze.... - a jak już się żaliłam – z całego robienia biżuterii najbardziej nie lubię robić zdjęć... co nas jednak nie zabije to nas wzmocni.
Macie efekty: (mam nadzieję, że zadowalające, ja się jeszcze nie umiem ustosunkować, bo jestem zbyt zła z okazji filozoficznego problemu tracenia czasu na rzecz doskonałości ;) – pierwsze wersje zdjęć umieściłam w poprzednich postach – znajdziecie je tutaj i tutaj)

"Meduzy/Meduses"

"Meduza/Medusa"

"Smutna Marianna"

Od góry: Weronika i Zuzia

"Perłowa rosa/Pearl dew"

"Jesienna wiosna/Autumn-Spring"

Od góry: "Afrykańska kawa/African coffee" i "Cafeavangarde"

I niespodzianka - prawie sobie o nich zapomniałam :) - już dawno temu zrobione (podczas mej pierwszej Artclay'owej próby) dwie zawieszki - "Kawowe sedno/Coffee essence" (muszę, się przyznać iż pierwotnie był kolczykiem - zrobiłam komplet - naszyjnik "African coffee" i do niego wiszące kolczyki... jednakże gdy założyłam je po raz pierwszy wychodząc na miasto... - wróciłam już w jednym i choć przeszłam całą drogę jaką przemierzyłam tamtego przedpołudnia, niestety drugiego kolczyka nigdy nie odnalazłam :( to też ten ocalały (aby nie było mu smutno) przerobiłam na zawieszkę (gdyż zawieszki jak wszystkim wiadomo nie potrzebują pary do szczęścia ;)) oraz "Jesienny talizman/Autumn enchant"



Na "ostatni koniec" postanowiłam jeszcze dorzucić zdjęcie mej profesjonalnej pracowni fotograficznej z profesjonalnym tłem (szary papier), profesjonalnym statywem (pudełko po butach Draka) i profesjonalnym oświetleniem (okno) :)

czwartek, 15 lipca 2010

Kolory na lato

Dziś na odwrót – mało tekstu, dużo zdjęć :) zabawa w kolory mnie wciągnęła – efekty poniżej:

Moje skojarzenia - greckie; Draka skojarzenia - azteckie - niech mu zatem będzie: "Red Azteca" :)

Tym razem filmowo - "Blue velvet"



Kolekcja trzech naszyjników o podobnej formie - w centrum ceramiczne, szkliwione koło - z trzech stron ozdobione szklanymi koralikami w odpowiednich odcieniach - zwieńczone szyfonową wstążką. Szczególnie zadowolona jestem z drobnych, metalowych ozdób - listków i ważek - dodających naszyjnikom magicznego wdzięku :) Od góry: "Wielki błękit/Deep blue"; "Wrzosowa wróżka/Heather-forest fairy"; "Indiańskie lato/Indian summer".

A to popełniłam sobie z łakomstwa i tęsknoty ;) - bo baaaardzo mi brak śródziemnomorskich cytrusów, których z okazji karmienia piersią jeść nie mogę :(

Liczę na komentarze!!! ;)

sobota, 10 lipca 2010

Chimery srebrny ogon ;)

Źle ostatnio zaczęłam. A chcę żebyście zrozumieli i docenili (choć zapewne tylko ja postrzegam to jako heroiczny wyczyn) ten fenomen (nie, nie meteorologiczny – socjologiczny... albo psychologiczny?... emocjonalny?... interpersonalny?... - whatever) Jestem osobą zasadniczo mało „społecznościlubną” (delikatnie powiedziawszy) – innymi słowy: jak miałabym się utożsamiać z jakąś postacią filmową lub serialową to byłby to poczet wcieleń najbardziej antypatycznych z ogólnie akceptowalnych: House, Debra Morgan (z „Dextera”), siostra Alojzyna (Meryl Streep z „Wątpliwości”), Melvin Udall (Nickolson z „Lepiej być nie może”), Boris Yellnikoff (narrator „Co nas kręci, co nas podnieca” – „Whatever works” - uprzejmie przemilczę kwestię przetłumaczenia tego tytułu) itp. itd. itp. Bardziej obrazowo: konto na Facebooku założyłam sobie za namową brata i zaglądam na nie średnio raz na dwa tygodnie (konta na naszej klasie nie posiadam w ogóle). Nie pociągają mnie i nigdy nie pociągały portale społecznościowe, nigdy dotąd nie korzystałam z żadnego forum, a użytkowników (zarówno autorów jak i czytelników) blogów (a teraz i twittera itp.) uważa ...ła... –m za dziwolągi. (A jak wysyłam życzenia świąteczne to wysyłam je do kilku osób, z którymi jestem zżyta, a nie hurtem do wszystkich „znajomych” ze wszystkich lat edukacji...) Toteż doczekałam się pieszczotliwego stwierdzenia: „bo Ty wolisz nielubić ludzi, niż coś robić” – i muszę przyznać, że jest w tym sporo prawdy (zwłaszcza co do pierwszej części)... ale litości! - staram się z tym walczyć... ;) (kilka lat wstecz na tej samej fali podsumowywania mego „nastawienia do otoczenia” usłyszałam: „zostaniesz starą, polonistyczną panną” – co na szczęście się nie sprawdziło ;) Zatem chyba należy mi się choć nieco uznania w ramach „pokonywania własnych słabości” i możecie mi przyznać, że walczę dzielnie – piszę bloga, staram się pojawiać na digarcie i deviART’cie, a teraz jeszcze naginam swą antytowarzyską i antyspołeczną osobowość do wymogów forum internetowego pełnego osobniczek będących klasycznymi przedstawicielkami „grupy społeczno-artystowskiej”, którą z subiektywnego punktu widzenia scharakteryzowałam we Wstępie... Ja się podziwiam. Chociażby za tytuł mego wizazowego wątku: Chimery srebrny ogon (brat stwierdził, że to brzmi jak nazwa jakiejś karty RPG... sama przyznam, że trochę pretensjonalne - no ale...) – 90% tytułów „prywatnych wątków” na forum brzmi (nikogo nie urażając!) mniej więcej w tym stylu: moje biżutki, moje próby, moje początki, moja biżuteria, moje biżuteryjne wprawki, moje kolczyczki, moje wrapki, moje artkleje, moje koraliczki, moje błyskotki... albo (ulubiona przeze mnie grupa tytułów): nieśmiała nowicjuszka prosi o ocenę...; zawstydzona początkująca prezentuje...; niepewna swych zdolności prosi o komentarze...; pokazuję i już się boję...
No, to musicie przyznać, że na tym tle „Chimery srebrny ogon” brzmi wybornie! :) Z resztą chyba udało mi się forumowiczki co-nieco zaintrygować, bo mam już sporo (jak na totalnie początkująca ;) komentarzy (chyba, że to normalka na forach, tylko ja nieprzyzwyczajona bo i skąd) – oczywiście prawie samych pozytywnych – z czego w opinii ogółu powinnam być dumna i zadowolona, a z czego jeszcze do niedawna nie byłam... i znów tłumaczę me tajemnicze zachowanie: mam teorię, że na każdym forum (jak i w każdej „realnej” grupie społecznej) istnieje grono osób, które są miłe, sympatyczne, kochane, „do rany przyłóż” i zawsze pomogą, przytulą, pochwalą, docenią... (ogólnie rzecz biorąc – przeciwieństwo me) – i przeważnie tak się składa, że z racji typu ich osobowości zawsze i wszędzie ich pełno (co na forum przekłada się na: i każdy wątek muszą skomentować). Otóż założyłam, iż początkowe wpisy na Chimery srebrny ogon (co zresztą potwierdza ich treść) są od takich właśnie osób, a co za tym idzie – ich właściwy przekaz brzmi: „witamy! nieśmiałą, skromną, zawstydzoną nowicjuszkę! (bo wszak taka powinna być nowicjuszka wobec zasiedziałych, starych wyjadaczek, którym nie pierwsza setka wpisów na forum już pękła...) nic się nie przejmuj – wstąpiłaś na kochające łono rodziny biżuteryjek – teraz już wszystko będzie dobrze!” – i z czego się tu cieszyć? Ale z czasem (po kilku dniach) pojawiły się też komentarze konstruktywne – z „ciekawą krytyką” i sugestiami, które są cenne, słuszne oraz wzięte pod uwagę :) Wpisało się też już parę dziewczyn, których prace szczerze podziwiam i są dla mnie wyznacznikiem dobrej, oryginalnej, precyzyjnej „roboty” – oczywiście właśnie z racji „kalibru” wystawiających komentarze te nie są już tak cukierkowate i pełne zachwytów, ale to z nich (również ze względu na „kaliber” wystawiających) najbardziej się cieszę. Grunt, że zostałam zauważona – w sensie, że zaczęłam „istnieć w towarzystwie”, weszłam w magiczny krąg wtajemniczenia, zostałam dopuszczona do „kliki” ;) – i mam nadzieję, że za jakiś czas będę się mawiało: „no znam - Chimera – całkiem nieźle lasce idzie” ;)

Mam nadzieję, że osoby z biżuteryjnego forum wizazu czytające tego posta nie czują się w żaden sposób urażone mym grubiańskim podejściem z elementami tendencji do „nielubienia ludzi” ;) – bardzo dziękuję za wszystkie wpisy – szczególnie te początkowe, które otworzyły „rozmowę” na temat moich wyrobów i nota bene wprowadziły mnie w „świat wizazowych biżuteryjek” :) (drobna dygresja – mój ulubiony wpis – który, jak dotąd, przyniósł mi najwięcej radości i satysfakcji i dumy z tego co robię – to wpis kasi_kati – (jak ktoś ciekawy czemu – niech przeczyta ;) - baaaardzo dziękuję!)
Osoby „spoza wizazu” – zapraszam na mój wątek – Chimery srebrny ogon! :)

P.S. jako że z okazji tego postu trza było czytać i czytać i czytać i żadnych obrazków - na deserek me ostatnie biżuteryjne wyroby - miałam ochotę na nieco kolorków, więc wykorzystałam nabyte na jubinale korale ceramiczne:


Od dołu: naszyjnik "Barwy radości (nie mylić z barwami szczęścia! ;)/Colorful joy" i komplet "Śliwki na lato/Summer plums" ;)

środa, 7 lipca 2010

Wiem, że nic nie wiem

Upały. Większość ludzi w tym kraju (gdzie ciągle zimno i pada i zimno i pada) znosi je źle (przyzwyczajona do braku słońca i słupka rtęci nie wyższego niż 15C) - ja jestem zachwycona! Czuję się niemal jak w Chorwacji (choć przydałby się Adriatyk za oknem, prośek w kieliszku i figi na stole)! Niestety, reszta (większość ludzi wymieniona powyżej, do której zalicza się także część mego bliskiego otoczenia...) nie umie tak pozytywnie podejść do zjawiska upalności i zamiast cieszyć się, że nie ruszając się z miejsca ma warunki iście śródziemnomorskie - „umiera” (jak sami określają ów stan związany z upalnością) – emocjonalnie szczodrze dzieląc się ze mną swą agonią... Koniec meteorologicznego wtrętu. Powrót z upalności do biżuteryjności :)

Zaistniałam na wizaz.pl. Jest to całkiem ciekawa stronka o tematyce fryzurowo-modowo-urodowo-kosmetykowo-makijażowo-trendowo-zdjęciowo-plotkarskiej (z resztą a propos tematyki bardzo celne mają hasło reklamujące portal – „pierwsza strona kobiecości” ;) Wśród licznych a rozbudowanych i bogatych forów na wizazu jest także forum biżuteryjne, gdzie „działają” (łącznie oczywiście z „S”) „najsławniejsze” (a przynajmniej z mojego punktu widzenia najsławniejsze, bo wszędzie się na nie natykam – da digarcie, na deviantART, na innych blogach, w galeriach... – swoja drogą są nie tylko najsłynniejsze ale i, w mym odczuciu, najlepsze – najbardziej pomysłowe, staranne, pracowite, oryginalne, zdolne...) biżuteryjki (dygresja subiektywnie polonistyczna: do dziś nie mogę się oswoić z tym określeniem... nie mam pojęcia kto je wymyślił, ale musiał być bardzo irytujący lingwistycznie... – ja rozumiem, że słowo „jubilerki” byłoby tu (przeważnie) nie na miejscu, gdyż w większości przypadków prezentowane produkty nie są efektem sztuki złotniczej, ale wypadkową umiejętności zginania drucików i nawlekania koralików... jednakże nie mogę jakoś przeboleć tych „-ryjków” w końcówce... – dlaczego nie chociażby „biżuterki”? Dla mnie mogłoby być nawet „biżutki” – choć tym mianem slangowo w „wizażowej grupie wsparcia” określa się swoje wytwory). Konto na owym forum założyłam sobie już jakiś czas temu (id: chimera_mediterana), ale dopiero ostatnio (a baaaardzo żałuję, że nie wcześniej!) zaczęłam wczytywać się w różne wątki – w tym dwa, niezastąpione, art-clay’owe – z których dowiedziałam się masy przydatnych rzeczy - takich, bez których mogłam się obejść, ale cieszę się, że się dowiedziałam (np. że „oczko” na końcu „haczyków” fachowo nosi nazwę „loop
a srebrna „obręcz” do oprawy kamieni to „carga
i takich bez których biżuteryjne życie jest baaaardzo ciężkie (np. że otwarty AC powinno się trzymać w jakimś szczelnym pojemniku lub woreczku, do którego wkrapla się nieco wody, aby glinka nie wyschła, lub przykrywa wilgotnym papierem, albo skrawkiem materiału – do tego w zasadzie doszłam sama, po przemęczeniu się z wciąż wysychającym mym pierwszym, najpierwszym opakowaniem AC, ale ileż nerwów mogłam sobie zaoszczędzić, gdybym przeczytała o tym zawczasu!). Okazało się także, że moja pierwsza próba oprawy kamienia (w wisiorze-płaszczce, którego zdjęcie prezentowałam na zakończenie ostatniego wpisu) jest zupełnie chybiona! Starałam się postępować zgodnie z instrukcjami z „Art Clay Advanced Book”:

ale niestety (w moim przypadku) teoria okazała się być daleka od praktyki i po przeczytaniu kilku wpisów z wizażowo-biżuteryjnego forum, oraz obejrzeniu rewelacyjnego tutorialu Wytwórni Antidotum (najbardziej znana, a nie wiem czy najlepsza, prywatna szkoła złotnicza w Polsce – rzecz jasna w Warszawie) z lekka się załamałam... Wisiora już nie niszczyłam, bo ogólny jego kształt mi się podoba – usunęłam tylko grudki z powierzchni (miały zastępować małe kuleczki, których bałam się wykonać z błyskawicznie wysychającego i kruszącego się i trocącego się AC, a które, po przemyśleniu, przypominały nie kuleczki, tylko jakieś bezkształtne wypustki, jak z grzbietu ropuchy albo aligatora...) zamiast nich rylcem narysowałam (nie wiem czy nie za płytko.. okaże się po wypaleniu) delikatne zawijaski ładnie komponujące się z zawijaskami wypukłymi z drutu.

Poprawiona płaszczka i kolejcza część innego wisiora inspirowanego typową dla obszaru sródziemnomorza rośliną - bougainvillea.

Carga jest lekko krzywa, jej brzegi nie stykają się ze sobą (a bezwzględnie powinny!) i w ogóle nie wiem jak ją zagnę, o ile wcześniej uda mi się do niej wepchnąć planowany ametyst... – tak, czy siak wisior zostanie u mnie (szczęście w nieszczęściu ;). Pocieszam się, że przynajmniej „horror początku” mam już za sobą, a przy następnej próbie oprawiania czegokolwiek będę starała się postępować zgodnie z zaleceniami doświadczonych oprawiaczek z forum... choć jak na razie też mi skóra cierpnie na tę myśl, gdyż cargę powinno się zlutować (lutowanie = magia najczarniejsza z czarnych z użyciem kłów nietoperzy, ogonów czarnych kotów, śliny jaszczurek i sierści wilkołaka)... ale co nas nie zabije to nas wzmocni ;) - kupiłam już sobie mini palnik gazowy (mini co jakby wybuchł to, aby był to mini-wybuch :)


Na zakończenie chciałabym Wam zwrócić uwagę, że dodałam co-nieco w bocznym pasku bloga: pojawiły się informacje gdzie, poza blogiem, możecie mnie znaleźć w internecie oraz (na samym końcu) lista stron artystów zajmujących się biżuterią AC, dla których kunsztu, pomysłowości i techniki mam głęboki respekt - zapraszam do oglądania! :)

poniedziałek, 5 lipca 2010

I znów wyszłam na 0... choć może nie zupełnie ;)

I znów wyszłam na zero :) po małej porażce i małym sukcesiku... No, może nie zupełnie na zero, bo teraz jak o tym myślę, to jednak porażka była mniejsza od sukcesiku ;) Już wyjaśniam: Wylęgarnia mnie nie chce -oto fragment maila:

Z przyjemnością zapoznaliśmy się z otrzymaną propozycją współpracy, jednak zdecydowaliśmy, że nie dodamy tych prac do oferty. Przy wyborze nowych propozycji kładziemy głównie nacisk na
następujące czynniki:
- dbałość o różnorodność oferty naszej galerii
- oryginalny pomysł i technika wykonania prac
- styl prac pasujący do atmosfery wylęgarni
- jakość wykonania
- sposób prezentacji prac (np. opracowanie zdjęć)


– co oczywiście przeczytałam ze zrozumieniem: „Przykro nam, że jesteś tuzinkowa – takich artystów jak ty to mamy na pęczki – w dodatku wykonujesz swe zgapiane projekty niechlujnie, co jest absolutnie nie do zaakceptowania wraz z żałosną jakością zdjęć o fatalnej aranżacji kadru – a szkoda bo z przyjemnością byśmy na tobie pozarabiali” (niestety kto raz uczęszczał na zajęcia z „komunikacji językowej” na zawsze ma spaczone odbieranie komunikatów słownych zarówno werbalnych jak i pisanych – zdobył bowiem tajemną sztukę odczytywania właściwego przekazu intencjonalnego nadawcy – co w prosty sposób obrazuje przykład: słyszysz – „Przepraszam bardzo, czy mogłaby się Pani nieco przesunąć” – rozumiesz – „Gruba krowo! zajmujesz tyle miejsca, że nie można oddychać”... jest to jeden z wielu przykładów na to, że wiedza w pewnych zakresach jest jednak przekleństwem... ale to taka mała dygresja była) Zatem Wylęgarnia ustawiła się w kolejce (zaraz za Pakamerą) do znielubienia, wyśmiania, zdystansowania, ochłonięcia i zbombardowania nowymi zdjęciami, nowych prac. Tymczasem... – otrzymałam też drugi mail, z nieznanego źródła (nosił zaciekawiający tytuł „Twoje prace”), którego to treść przytaczam w całości:

Witaj,
Poszukuję zdolnych artystów do nowej galerii internetowej Alterszafa.pl. Znalazłam Twoje prace na Digarcie i chcę zaproponować Ci współpracę. Jeśli będziesz zainteresowana przesyłam link do rejestracji. Po zarejestrowaniu udostępnię Ci panel sprzedawcy. Galeria rusza na początku tygodnia, póki co jest na serwerze projektantów.

Pozdrawiam serdecznie
Sara Grolewska ;)


:D
Zaj... super sprawa, czyż nie?! Jesteście ze mnie dumni?! :D Ja (jak to ja) na początku z siebie nie byłam – no bo co z tego, że ktoś (bez bezpośredniej ingerencji mego „ducha przedsiębiorczości”) wypatrzył mnie „z ulicy”, zauważył, docenił i zaproponował współpracę?! – ja chciałam do Pakamery i do Wylęgarni, a nie do jakiejś Alterszafy! (Ale ja tak mam od zarania dziejów – proste exemplum: zawsze byłam świetna z przedmiotów humanistycznych (i w dodatku bardzo je lubiłam i lubię) – toteż startowałam do liceum (do piątki) do klasy uniwersyteckiej, matematyczno-informatycznej – oczywiście się nie dostałam i ostatecznie podążyłam ścieżką humanisty, ale nawet to nie przyszło mi od razu - bo koniecznie zamiast, jak Pan Bóg przykazał, pójść na polonistykę, gdzie się czyta, rozmawia, rozważa... (a przy okazji uczy jak uczyć) chciałam iść na edytorstwo (9 osób ja jedno miejsce – a teraz wiem że chyba bym się na nim zanudziła) – oczywiście się nie dostałam i mimo, że przyjęto mnie od kopa na polonistykę, obrażona odmówiłam przyjęcia... zrefletowałam się dopiero po roku spędzonym na kelnerowaniu w Wiśniowym Sadzie... ale to inna historia – za długa w ramach małej dygresji ;) No! Ale mi już przeszło i zostanie artystką w Alterszafie uważam za całkiem niezły sukcesik! :) wreszcie to nie ja chciałam tylko ktoś MNIE chciał – nawet jeśli to chcenie wypłynęło z konieczności szybkiego znalezienia kogoś do współpracy, co by nowo-otwarta galeria nie stała puściusieńka :) Tak, czy siak już założyłam sobie „profil artysty” i zaczęłam wprowadzać produkty – na razie jednak nie podaję linka bo galerii nie ma jeszcze w internecie (hula jedynie na serveże developerskim, gdzie nanoszone są ostatnie poprawki) ale jak tylko się pojawi – podłączę linki :)

Na zakończenie raport z oblężonego biurka:Pracuję teraz jednocześnie nad dwoma, dość skomplikowanymi naszyjnikami (moje pierwsze próby oprawiania kamieni! ach! ach!) i parą kolczyków – na razie gotowe są dwa elementy:Ale z wypaleniem poczekam na komplet. :)

sobota, 3 lipca 2010

3 historie 3 kamieni nieszlachetnych a cennych

Dziś nieco „starzyzny” ale wybitnie śródziemnomorskiej. I trochę „pismactwa”... Ale, nie martwcie się – nie odbiegnę zbyt daleko od „tematu głównego” – wszystko to związane jest bowiem z trzema naszyjnikami, wykonanymi jakieś 2,5 roku temu, a niedawno „odkopanymi” wśród różnych, wciąż nieporozpakowywanych przeprowadzkowych szpargałów. Pamiętam, że w zeszłym roku próbowałam je sprzedać w Kazimierzu nad Wisłą podczas Festiwalu „Dwa Brzegi” (prawie od początku jego istnienia jestem stałą bywalczynią, a od trzech lat przy jego okazji na Nadwiślańskiej, lub Małym Rynku rozstawiam mały kramik z mą biżuterią – w tym roku niestety mnie tam zabraknie chlip, chlip ;( - ale jakoś nie znalazły dobrego właściciela... żadna z przeważnie warszawskich Pań nie była dość „klimatyczna” by je kupić ;) może to i dobrze – tęskniłabym za nimi.
Oto mój kramik w Kazimierzu Dolnym z roku 2008 :) po lewej ręcznie robiony, obrotowy stojak z moimi naszyjnikami i kolczykami, po prawej portrety mej wspaniałej i uzdolnionej kuzynki Oli (obecnie prowadzi "atelier portretowe" w internecie- wszystkich zachęcam do zajrzenia!), na dole moje malowane lustro oraz szkatułki i zegary decoupage. Dla ciekawskich i w ramach ciekawostki - pod kolczykami wisi słowna reklama mego kramu, autorstwa wysławianej Oli (która jest również autorką niniejszego zdjęcia). Reklama głosi:

Jak oblicze swe ożywić?
Garderobę swą ozdobić?
Zalśnić w tłumie i zadziwić?
Twarz odmienić - jak to zrobić?
Odwiedź kram twórczej Zuzanny,
barwny skarbiec rękodzieła,
artystyczny i staranny,
każdy detal dłonią tknęła.
Tak powstała biżuteria,
moc kolczyków, naszyjników,
w których szyk, smak, kokieteria,
damski blask - wzorów bez liku!
Więc z pewnością każdej damie
coś z śliczności tych spasuje,
a mężczyzna żonie, mamie,
córce niech coś sprezentuje!
I ubarwi się, uświetni
stylizacja w tym kobieca -
zyska blasku, uszlachetni
- KRAM ZUZANNY SIĘ POLECA!!!

:) ach cóż to były za czasy... ale koniec dygresji ;)


Powstały z ciekawych, porowatych kamieni (chyba to się fachowo nazywa pumeks i w żadnym wypadku nie jest półszlachetne, choć dla mnie, ze względów sentymentalnych, bardzo cenne) znalezionych (w 2007) nad chorwackim Adriatykiem – zawieszonych na „zgrzebnym” ale ekologicznym ;), naturalnym sznurku, który starałam się „upleść” w ciekawe wzory, z dodatkiem drobnych koralików – szklanych i drewnianych. Całość sprawia wrażenie dość... „ubogie” w sensie – proste, naturalistyczne, skrzętne...- ale takie, tym razem było twórcze założenie. By je nieco „wzbogacić” – „duchowo” nie „empirycznie” – dopisałam do każdego historię... – oczywiście historie zmyślone, choć według mnie całkiem prawdopodobne ;) Jednak ani na Nadwiślańskiej, ani na Małym Rynku w Kazimierzu Dolnym nikt ich nie przeczytał (to chyba kosztowało za dużo czasu...) Zakładam, że Wy lubicie czytać i chcecie czytać, skoro czytacie ten blog :) zatem miłego oglądania i miłej lektury :)

piątek, 2 lipca 2010

Orędzie, meduzy i smutna Marianna

Po pierwsze – orędzie:

Wiem, że to czytacie – nie wypierajcie się, bo wiem! Co lepsze wiem to od Was! Zatem: drodzy czytelnicy – zacne grono mej rodziny, znajomych i może nawet znajomych znajomych, albo (co byłoby dla mnie absolutnym zaszczytem) zupełnie mi obcych ludzi – bądźcież tak mili i wesprzyjcie mnie w mych trudach pisania tego bloga (bo czasami, jak sami wiecie, ustaję na długie tygodnie i dopiero potem nadrabiam wrzucając na raz po 5 postów a potem znowu milknę...) – wpiszcież jakieś komentarze – choćby karcące, choćby bzdurne, choćby jedno słowo... niechżę się poczuję przez Was zobligowania do pisania, cobyście w wolnych chwilach mieli co czytać do kawy, herbaty, wody mineralnej, soczku, piwa itp. itd. itp. Komentarze pisać proszę!!!

Dla pewności umieszczam instrukcję wystawienia komentarza: na dole każdego postu jest pasek informacji – na owym pasku na fioletowa widnieje informacja „0 KOMENTARZY” – gdy najedziemy nań myszką zostanie ona podkreślona – należy w nią kliknąć i wtedy... o właśnie widzę, że nie można wpisywać komentarzy... ale już naprawiłam :) – i wtedy wyskoczy nam nowe okienko, gdzie można wpisać komentarz :)

Po właściwe:

Wreszcie udało mi się otrząsnąć po tygodniowej śpiączce, a była makabryczna – jakbym została użarta przez muchę tse-tse, mogłam (czysto teoretycznie bo wszak Mała Maruda tą możliwość niwelowała) spać 25h na dobę a nawet jak nie spałam to byłam nieprzytomna i każdy bodziec docierał do mnie jak z zaświatów. Ale na szczęście minęło. Toteż rześka i pełna pozytywnej energii (jeszcze) wysłałam dziś z rana zgłoszenie do Trendymanii, Wylęgarni i Decotrendów i niech Bóg ma je w swojej opiece jeśli zdecydują się odmówić mi współpracy. No ale na odzew trzeba czekać ok. 2 tygodni – zatem mam 14 dni błogiego rozkoszowania się możliwością pozytywnego rozpatrzenia mych wniosków :) (nie poznaję siebie takiej optymistycznej!) Wśród prac, których foto wysłałam w zgłoszeniach znalazły się zupełnie nowe wyroby – tym razem już bezpośrednio związane i oczywiście kojarzące się ze śródziemnomorzem – a w szczególności jego morską fauną:


Wisior jak i kolczyki są na tyle bogate, że dałam im proste nazwy ;)- "Meduzy/Meduses" i "Meduza/Medusa" :)

Jestem z nich całkiem zadowolona – „kapelusz” każdej meduzy składa się dwóch warstw – jednolitej „spodniej”, (które pieczołowicie maczałam w śmierdzącym zgniłymi jajami siarczku, by uzyskać – udało się! – przepiękne, intensywne barwy – od złota, przez czerwień, purpurę, zieleń, aż do głębokiego kobaltu) – i matowej, jasno-srebrnej „wierzchniej”, z wyciętymi (za pomocą mej mini szlifierki – narzędzia absolutnie genialnego!!!) „esami-floresami”, przez które efektownie prześwituje wielobarwny spód, co daje bardzo ciekawy efekt przestrzenno-wizualny ;) Obie warstwy oddzielone są od siebie „kolumienkami” ze srebrnego drutu, do którego przymocowałam macki meduz z pozawieszanymi na nich perłami, muszelkami, bursztynami i szklanymi koralikami. Kolczyki zaopatrzyłam w zapięcia typu „kajdanki”, wisior umieściłam na kilki metalowych linkach i rzemieniu w kolorze oksydy spodniej warstwy kapelusza meduzy. Morskie stworki czekają teraz na swego nabywcę :)

A to też „nowiutka”, (powiększająca naiwną-kolekcję artclay’owych aniołków) smutna Marianna z jednym skrzydełkiem (czego w żadnym wypadku nie należy kojarzyć z emo!), bo drugie zgubiła gdzieś podczas lekcji baletu. Również została mocno zoksydowana (strasznie podoba mi się zabawa z owym śmierdzącym siarczkiem, który pozwala na nadawanie szlachetnemu srebru tak pięknych kolorów – powoli uczę się jak „sterować” oksydowaniem, by w określonych punktach otrzymywać zamierzoną barwę – a gama jest szeroka, wierzcie mi) – dzięki temu otrzymała piękną kolorową sukienkę a i jej skrzydełko zaczęło mienić się na granatowo – dodałam jeszcze trzy barwione, fasetkowane (szlifowane) jadeity – by nieco ją rozweselić :)