piątek, 4 czerwca 2010

Bez kawy nie ma kołaczy

Zaczęło się. Wiedziałam, że tak będzie. Drako też wiedział, że tak będzie, czego nie omieszkał mi z przekąsem wytknąć i może dobrze, bo mnie to zmobilizowało, żeby jednak tak nie było na stałe – zatem piszę. Jeszcze miesiąc od początku moich blogowych zapisków nie minął, a już pojawiła się w nich 8-dniowa wyrwa. Mogłabym spróbować się usprawiedliwiać... Po pierwsze zniechęciła mnie moja mama, która rozczarowała się, że blog jest o „tematyce specjalistycznej” (czyli teoretycznie konkretnie biżuteryjnej), a nie są to ploteczki o moim życiu jako młodej żony i matki... jestem jednak przekonana, że szersze grono czytelników wolałoby (gdyby w ogóle istniało, a mam nadzieję, że w przyszłości zaistnieje) czytać o biżuterii niż o częstotliwości kupek mojego skądinąd cudownego maleństwa, które w dniach ostatnich zrobiło sobie „tydzień Jękoły” i jak tylko nie jest na rączkach u mamusi to wyje niczym syrena alarmowa (co również z deka uniemożliwiało mi pisanie). Poza tym dopiero przedwczoraj, po trzech opieprzających firmę telefonach dostałam nareszcie swą trzecią imieninową paczuszkę (jej brak wpływał bardzo demotywująco na mą psychikę) i to bez gratisu, który mi pan kierownik (zdrowo wcześniej zrównany przeze mnie z ziemią) obiecał za zaniedbanie terminu wysyłki (nigdy więcej już u nich nie zrobię zakupów i Wam też odradzam – na allegro widnieją jako „topnarzędzia”, a poza allegro jako „topmarket”!) (O tym, co było w paczuszce za chwilę) Na swe usprawiedliwienie mam jeszcze argument, że na blogu „S” ostatni wpis jest sprzed aż 15 dni (nawet Matyjaszczyk maniakalnie zamieszczająca posty codziennie milczy od 31 maja). A w ogóle to była powódź i ciągle zimno i pada i zimno i pada... Rozumiem, że Was te argumenty nie przekonuję, bo nie przekonują nawet mnie samej. Zatem nie pozostaje mi nic innego jak się poprawić na przyszłość :)

Minione dni, (które należałoby odliczać w metrach sześciennych wody skapłej z nieba, co znowuż powinno być oficjalną jednostką pomiaru głębokości psychicznego doła) nie były jednakże zupełnie bezowocne. Jak buńczucznie zapowiadałam w przedostatnim wpisie – wykonałam naszyjnik „Przerwane spotkanie”/”Broken meeting” (które z angielska przemianuję jednak chyba na „Bitten meeting” – sami odkryjcie dlaczego ;)) A jak już zabrałam się do pracy (między jękoleniem a strasznym jękoleniem mojego małego Jękoła)

Fakju artkleju! - mama ma się zajmować tylko mną!

to oprócz „przerwanego spotkania” wyszły spod moich paluszków także: kolejny naszyjnik „Komplet do kawy: cappucino, americano, espresso”/”Coffe set: cappucino, americano, espresso” i kolczyki „Podwójne espresso”/”Espresso dopio”, które mogą tworzyć dobrze zgraną całość z każdym z naszyjników. Jestem z tych tworów nawet całkiem zadowolona – precyzyjne i mikroskopijne :) Osobiście uwielbiam wszystko co malutkie (zakrawa to niemal o zboczenie, które jednak nikomu nie przeszkadza - Drako już się nauczył przy obiedzie odkładać dla mnie najmniejsze marynowane pieczareczki lub kiszone ogóreczki, o ziemniaczkach nie wspominając ;)) – średnica najmniejszych filiżanek (tych do espresso hehe) wynosiła ok. 6mm, a ponieważ AC podczas wypalania kurczy się o ok. 8-9% - wypalone są mniejsze jeszcze o ok. 1 mm! Nie jestem pewna czy zmieściłaby się do nich choćby jedna kropelka kawy.

Na tych zdjęciach dobrze widać różnicę w rozmiarze - biała filiżanka jest już wypalona, szara jeszcze nie.

A to projekty wypalone ale jeszcze przed końcową obróbką.

Efekt finalny! Urocze – czyż nie?! Dzięki mocnemu zoksydowaniu mienią się w środku - jedna bardziej na brązowo, druga bardziej na fioletowo :)

A to "Przerwane spotkanie"/"Bitten meeting"... aczkolwiek jak się poprzyglądałam lepiej tym zdjęciom (i samemu wisiorkowi w realu), to chyba jednak przemianuję go na "Kawa księżycowa/Moon coffee" (nic nie pomogło zoksydowanie obrusu w paski ;))

"Komplet do kawy: cappucino, americano, espresso"/"Coffe set: cappcino, americano, espresso"

Łącznie z pierwocinami („Kawa w Afryce”/”African coffe” i „Cafeavangarde” – prezentowane wcześniej) mam już 5-elementową „Kolekcję Kawową” (z czasem na pewno się rozrośnie i wzbogaci – wszak jak mawia ukute przeze mnie i Vero święte przysłowie – „bez kawy nie ma kołaczy” ;)), z którą możnaby wystąpić o przyjęcie do grona artystów, w którejś z internetowych galerii... ale chyba jeszcze trochę poczekam (może jak wreszcie wyjdzie słońce minie mi paniczny strach przed potencjalnym odrzuceniem).

Tymczasem czuję, że znów muszę się wytłumaczyć (czasami mam wrażenie, że pół życia schodzi mi na usprawiedliwianiu się – co nie jest takie złe, gdyż często prowadzi do ciekawych wniosków). Miało być śródziemnomorsko, a (oczywiście i zgodnie z moją sprzeczną naturą) me pierwsze artclay’owe wyroby dotyczą tematyki środkowo-afrykańskiej, lub Chińskiej (zależy jak na to patrzeć – kawa pochodzi bowiem z Etiopii, zaś porcelana na filiżanki do kawy – z Chin). Czyż jednak można sobie wyobrazić upalne przedpołudnie na Piazza Unita d’Italia w Trieście (w ogóle, czy Włochy bez kawy są do pomyślenia?!), lub równie upalne popołudnie na placyku przed katedrą św. Marka na Korculi, lub ogrzany, letni wieczór na którejś z wąskich uliczek Trogiru albo pałacu Dioklecjana w Splicie bez zapachu, smaku i aromatu kawy?!... Ależ nie! I wbrew logice proszę sobie teraz nie wizualizować i „wyskmakowywać” jakiejś pięknie podanej kawy mrożonej (podobnie jak białą czekoladę uważam ją za kolejną ze strasznych pomyłem Opatrzności – okropne wynaturzenie, które w ogóle nie powinno mieć miejsca na tym „najlepszym z możliwych światów”)! Proszę sobie wyobrazić i wysmakować gorące (z dziesięć razy gorętsze niż falujące nad stolikiem powietrze), mocne, piekące w język, rozpalające przełyk, czarne jak smoła, podane w topornej filiżance z grubym uszkiem espresso w nieodzownym towarzystwie zimnej, czystej, zdystansowanej w smukłej szklance – wody. Po prawej stronie nagrzane słońcem mury starych jak praprapraprababcie kamieniczek. Po lewej stronie kobiety w czerni, pochylone, wolno lecz majestatycznie sunące ławą w stronę małego kościółka. Przed nami widok na morze, na góry, na łódki kołyszące się w przystani. Za nami świadomość dobrze spędzonego dnia i dobrze zapowiadającej się nocy. (ewentualnie pod ręką butelka Porto albo Prośku) Oto, proszę Państwa, esencja śródziemnomorskości! Bez kawy nie ma kołaczy!

Na koniec prezentuję jeszcze zawartość trzeciej a ostatniej, spóźnionej imieninowej paczuszki:Śliczna i mam nadzieję, że równie funkcjonalna mini-szlifiereczka firmy Graphite z regulacją obrotów i 216 elementami (wiertłami, tarczami szlifierskimi i polerskimi, frezami etc. etc....) dodatkowymi w eleganckim neseserku z rączką.
Ciekawe ile projektów zepsuję zanim nauczę się nią posługiwać :)

Brak komentarzy: