poniedziałek, 28 czerwca 2010

Iluminacja i piękno jemenickiej biżuterii :)

Spotkało mnie dzisiaj coś absolutnie niesamowitego! Coś lepszego niż wszystkie Jubinale i Giełdy Minerałów i biżuterii razem wzięte! Coś tak pocieszającego, budującego, inspirującego i mobilizującego że uśmiech nie schodzi z twarzy od godziny 10:00 i chce mi się śpiewać i skakać i w ogóle, co, zapewniam was, niepodobne jest do mnie w ogóle! :) Coś za co mojemu kochanemu Tacie będę wdzięczna do końca życia! Szczegóły:
Jak co roku tak i teraz w wakacje odbywa się w naszym pięknym Krakowie na Kazimierzu – już 20 jubileuszowy Festiwal Kultury Żydowskiej... zawsze w imprezie tej uczestniczyłam bardzo czynnie i pełno mnie było na wykładach i warsztatach, a najbardziej na koncertach, jednakże z okazji mego Małego Maleństwa w tym roku odpuściłam sobie nieco... teraz wiem, że skończyłoby się to k a t a s t r o f ą gdyby nie mój Tato - festiwalowy jak i koncertowo-przede wszystkim-jazzowy maniak jeszcze większy niż ja – który w sobotę przytknął mi przed nos program festiwalu z zaznaczoną zielonym pisakiem informacją:Po czym widząc mą rozdziawioną buzią dodał: Jak chcesz, to zostanę z Małym. :) Tak, wiem - mój Tato jest rewelacyjny. :) Poszłam zaciekawiona i niezmiernie rada aczkolwiek zdystansowana – aaa pewnie wielki artysta wykona nudny pokaz dla lamerów łącząc trzy gotowe elementy w jeden kolczyk a potem skupi się na wciśnięciu bogatym Żydom swych artystycznych wyrobów po artystyczno-żydowsko-festiowalowej cenie... Jakże się, chwała Bogu, myliłam!!! Pokaz był absolutnie, niezaprzeczalnie i profesjonalnie rewelacyjny! Oczywiście zamiast grzecznie usiąść na przygotowanych krzesełkach wcisnęłam się między standy, w których eksponowane były misterne, filigranowye wyroby Pana Ben-Zion Davida
(ósme pokolenie jubilerskich mistrzów z Jemenu, od wieków wykonujących tradycyjną biżuterię za pomocą prostych narzędzi przekazywanych wraz z zawodem z ojca na syna – Ben-Zion David łączy wiekowa tradycję z własnym, nowoczesnym wzornictwem – jego prace wystawiane są w Ha’aretz Museum w Tel Avivie i autorskiej galerii na starym mieście w Jaffie; Ben-Zion David był pięciokrotnym laureatem nagrody „Accent Magazine”), skąd doskonale widziałam drewniany stół, wszystko co na nim było i wszystko, co artysta z tym robił. A robił filigranowy pierścień, według tradycyjnych jemenickich wzorów!
(wybaczcie jakość zdjęć - w żadnym świetle fotografowałam otrzymaną na warsztatach małą broszurkę)

Dla mnie (już pomijając, że wśród polsko-żydowsko-niemiecko-brytyjsko-amerykańskiej widowni byłam jedyną osobą trudniącą się – a raczej zaczynającą trudnić się wyrobem autorskiej srebrnej biżuterii – reszta przybyła z konsumenckiej, nie zawodowej ciekawości) absolutny hit, bo ze wszystkich biżuteryjnych wyrobów (kolczyki, wisiorki, korale, bransoletki...) wykonanie pierścionka wywołuje u mnie największy lęk i bezradność (po cichu wyjawię, że już jeden próbowałam zrobić z AC ale próba zakończyła się katastrofą...) – toteż przyglądałam się poszczególnym etapom pracy z takim przejęciem, podekscytowaniem i wytrzeszczem oczu, że gdyby widział mnie ktoś z boku, z pewnością wybuchłby gromkim śmiechem (profan!). Z namaszczeniem dotykałam poszczególnych elementów – w palcach próbowałam giętkość drutów o różnej grubości, delikatnie gładziłam opuszkami sploty tradycyjnych wzorów Mazwi, M’dakah i Magrool, dłuuugo wpatrywałam się w miejsca lutowanych złączeń doceniając ich „niewidzialność” dla „zwykłego oka” i ciekawą kolorystykę po wypaleniu, która znikła dopiero w kąpieli w kwasie...
W przeciągu półtorej godziny niemożliwe stało się dla mnie możliwe. Może to trochę pompatycznie brzmi (wszak jeszcze nie ochłonęłam z przedpołudniowych wrażeń!) ale magia tego spotkania – przynajmniej dla mnie – polegała właśnie na tym, że przekonałam się, że do zrobienia czegoś absolutnie pięknego, misternego, delikatnego, precyzyjnego i filigranowego ;) nie potrzeba wcale niestworzonych rzeczy, specjalistycznych maszyn i narzędzi, pięciu lat studiów na wydziale artystycznego projektowania biżuterii, tony drogocennego materiału i Bóg wie jakiej filozofii. Palnik gazowy, ceramiczna płytka, żelazna kratka, obcęgi, pęseta, metalowy i gumowy młotek, mandryla (której akurat artysta sobie zapomniał i kształtował pierścień na trzonku od młotka :)), żelazna płytka z dziurkami do przeciągania drutu (raczej jako eksponat muzealny, gdyż w dzisiaj można kupić gotowy drut o przeróżnych grubościach), żelazna płytka z wzorami, które potem można odciskać na drucie, żelazny cieniutki drucik, srebrny drut, woda, boraks, srebrny pył, kwas solny, substancja oksydująca (siarczek), szmatka do polerowania, dwie ręce i umiejętności (do nabycia bez pomocy Master Card ani Visy).
Zwinąć, uciąć, odbić, uciąć, na małej rurce uformować spiralę – spłaszczyć klepiąc młotkiem, uciąć, odmierzyć takie same długości, uciąć, złożyć razem i związać żelaznym drucikiem, zamoczyć, od spodu posypać srebrnym pyłem wymieszanym z boraksem, wypalić, jeszcze raz, wypalić, uformować na mandryli tudzież trzonku od młotka, związać żelaznym drucikiem, posypać srebrnym pyłem z boraksem, wypalić, ozdobić (borax+wypalenie) srebrnym kwiatuszkiem utworzonym ze złączonych 7 srebrnych kuleczek i dwoma srebrnymi rombami wyciętymi ze srebrnej taśmy o średnicy 4mm, wykąpać w kwasie, zoksydować, wypolerować. Sprzedać. Rany Boskie, jakie to proste jak się wie jak to zrobić!!!!! A kiedy patrzycie na taki pierścionek w gablocie wyłożonej bordowym aksamitem, błyszczący w punktowym świetle sklepu – jakie to piękne, jakie misterne, ileż pracy i cierpliwości to musiało kosztować, ileż kunsztu zostało w to włożone (zobaczcie na metce) – niedościgniony, niedosiężny wyrób wysoce artystyczny, który możemy kupić ale nigdy nie zdołamy posiąść tajemnicy jego narodzin... No to ja właśnie dzisiaj tę tajemnicę posiadłam! A trzeba wam wiedzieć, że jak mało co – kocham posiadać, zwłaszcza takie, tajemnice. :) Przyjdzie czas, że sprawdzę jej „prawdziwość” w rzeczywistości! Tylko uzupełnię mój warsztat :) Ale najważniejsze już się dokonało – drzwi zostały otwarte – nowa przestrzeń silversmith’ingu („srebrnego jubilermistrzostwa”) rozpościera się przede mną – bo najważniejsze jest „know how” (wiedzieć jak) :)

Serdecznie polecam obejrzenie przepięknych prac Pana Ben-Zion Davida na jego stronie internetowej: www.yemenite-art.com
Osobiście nie omieszkałam zaopatrzyć się w jedną z nich prezentowaną na wystawie towarzyszącej warsztatom – oto ona:

Ametyst w srebrnej, filigranowej oprawie.

Jeśli ktoś miałby ochotę na „warsztaty Jemenickiej biżuterii” można się na nie wybrać jeszcze przez ten tydzień codziennie (wt, śr, czw, pt) w godzinach 10:00-11:30 do „Domu Esterki” na ul. Krakowskiej 46 (wstęp 20zł) – gorąco polecam!

piątek, 25 czerwca 2010

Easy on Etsy :)

Odnośnie rynków zbytu... Mój kochany mąż zafrasowany mym marnym samopoczuciem po „katastrofie Pakamerowej” zaproponował trzeźwo: a może spróbujesz na eBuy’u – wiesz, zagraniczny rynek... ludzie mają tam więcej kasy... O Allegro od początku nie było mowy, bo tam ceny w ogóle są już nawet nie śmieszne lecz żałosne (np. para kolczyków z 6 szklanymi koralikami o średnicy ok. 6mm, i metalowymi elementami ozdobnymi – 5zł!!!!!!! + koszty przesyłki – osoba, która je wystawiła chyba więcej zarobiła na przesyłce niż na samych kolczykach...) - w ogóle cały ten serwis nastawiony jest na to by sprzedać/kupić jak najtaniej, co w przypadku rzeczy artystycznych (lub mniej pompatycznie – „w przypadku zaawansowanego handmade’u”), których wartość przeliczana jest nie tylko na koszt tworzywa, ale przede wszystkim oryginalny pomysł, własny design, precyzyjne (a zatem praco- i czaso-chłonne) wykonanie, niepowtarzalność i unikatowość – mija się z celem o jakieś kilkadziesiąt lat świetlnych. Zatem Allegro odpadało z założenia. Z eBuy’em nigdy nie miałam do czynienia – oczywiście znałam ten serwis ze słyszenia, ale nigdy osobiście zeń nie korzystałam – jednakże argument, że ludzie za granicą (magiczne przeświadczenie odziedziczone po latach PRL’u, że z a g r a n i c ą – zwłaszcza tą zachodnią – ludzie z portfelami wypchanymi grubymi plikami pieniędzy jeno czekają by ulżyć swym kieszeniom i wydać conieco zielonych banknotów wprost w nasze biedne rączki) mają większe „możliwości finansowe” przemówił mi do przekonania... – i weszłam – eBuy.com – jewelry – earings... – pierwsze z brzegu kolczyki z owalnych turkusów (średnica ok. 1,5cm) z ozdobnymi metalowymi kwiatkami – cena 0.99USD – na nasze – 3,65PLN. Dziękuję nie skorzystam.

Za to przyjrzałam się bliżej owemu Etsy.com, na którym to sprzedaje „S” i okazało się, iż jest to coś w styku galerii rękodzieła artystycznego (takiej jak Pakamera, Wylęgarnia, Trendymania etc...) w wydaniu amerykańskim, w której można wystawiać prace w ramach trzech działów: handmade, supplies (rzeczy do wyrobów handmade – do decoupagu, scrapbookingu, filcowania itp.) i vintage (rzeczy ładne a nie młodsze niż dwudziestoletnie). Co lepsze owa amerykańska galeria (i tu po raz pierwszy realnie objawiła mi się przewaga Stanów nad Polską) w przeciwieństwie do galerii polskich nie ma tajemniczego aparatu przesiewczego w formie nikomu nieznanego jury kierującego się jeno sobie znanymi zasadami przy wyborze „artystów” – chcesz coś sprzedać co jest handmade, do handmade lub vintage – Etsy.com stoi dla Cię otworem! I choć mogłoby się wydawać, że taka „liberalna polityka” prowadzi do zarzucenia galerii „tandetnymi śmieciami” i „amatorskimi niedoróbkami” zapewniam was, że poziom prac prezentowanych na Etsy.com wcale nie jest „żenujący”... a przynajmniej nie w stopniu większym, niż na „szacownych, ekskluzywnych i arcyartystycznych” galeriach polskich. Do tego symboliczne opłaty za wystawienie przedmiotów na okres 4 miesięcy + przyzwoita prowizja od sprzedaży – 3,5% (cwaniacki PayPal pobiera więcej! – 3,9%). Nie pozostało mi zatem nic innego jak założyć sobie tam konto, co też wczoraj uczyniłam i gdzie serdecznie zapraszam! :) Dajcie mi tylko jeszcze kilka dni na wprowadzenie produktów, bo na razie ogarnęłam jeno kwestie formalne (bannery, warunki sprzedaży, płatności, wysyłki, PayPal itp. itd. itp.) Teraz czeka mnie wyzwanie dotyczące wyceny mych wyrobów i dłuuuugie, cierpliwe, wieczorne modły aby ktoś coś mojego tam kupił :) Trzymajta kciuki (tym razem mocno!!! nie tak jak przy Pakamerze...) albo samemu coś kupta ;))

Gorąco zapraszam do mojej galerii na Etsy.com!!! :)

wtorek, 22 czerwca 2010

Irytacja z nutką optymizmu i Agaty Krzyżanowskiej

No i dostałam odpowiedź od Pakamery... na jedenasty dzień od wysłania mego zgłoszenia. Oto treść:

„Bardzo dziękujemy za zainteresowanie Pakamerą i nadesłanie przykładowych zdjęć
prac. Prace bardzo przypadły nam do gustu, a każda praca tworzy spójną całość.

Niestety w chwili obecnej przyjmujemy nieliczne nowe zgłoszenia. Te, które
przyjmujemy, muszą się różnić techniką, lub użytymi materiałami od prac
prezentowanych już w Pakamerze. Muszą nas zaskoczyć pomysłowością i
oryginalnością.
Z chęcią zapoznamy się jednak z Twoimi nowymi pomysłami w przyszłości.”


Nie cierpię takiego tonu. To jak usłyszeć od osoby, w której jest się zakochanym bez pamięci - „zostańmy przyjaciółmi”. Szlak może człowieka trafić (i właśnie mnie trafił). Wszystko pięknie, ładnie ale nie bo nie. Oczywiście nie zamierzam się zrażać i jak tylko naprodukuję nowe rzeczy to zaraz będę ich bombardować zdjęciami – i tak do skutku. Nawet nie chodzi o to, że jakoś szczególnie mi zależy na tej Pakamerze (jednakże muszę znaleźć miejsce zbytu mych prac, bo inaczej wkrótce skończy mi się AC, a bez funduszy za co kupię kolejny, aby realizować buchające wręcz z mej głowy nowe pomysły?!!!), ale ma duma została urażona (szczerze powiedziawszy przez te 11 dni sprawdzając maila średnio co 3 godziny w myślach już wypiłam kolejne kieliszki szampana napuszona zadowoleniem, że zostałam zaliczona w poczet artystów Pakamery) i teraz aby zniwelować to, lekkie acz drażniące jak ugryzienie komara, uczucie upokorzenia muszę – muszę im udowodnić, że jestem im niezbędna do szczęścia i że niczego tak naprawdę nie pragną bardziej niż sprzedawać me prace, które staną się hitem ich skromnej galeryjki. Ostatecznie jeśli się nie uda wtedy obiorę strategię polegającą na pogodzeniu się z faktem, iż Pakamera nie jest godna reprezentować mnie jako artystkę w świecie biznesu i komercyjnej konsumpcji - że jej podwoje są za ciasne, zbyt pretensjonalne lub nadto „pod publiczkę” aby narażać swe imię na znieważenie poprzez umieszczenie go na liście tzw. „artystów” Pakamery... Ach – nie ma to jak potęga optymizmu nieco ulepszonego przez osobistą koncepcję autokreacji i samo-się-postrzegania :) Polecam wszystkim (oczywiście równolegle z pracą – nad sobą i dookoła siebie :))

Swoją drogą – wcale nie jestem przekonana, czy takie rozumowanie nie byłoby jednak (mimo całego płaszczyka samouwielbienia, pychy i toksycznego zadufania) zdrowsze, niż (może nazbyt pokorne i służalcze) pobożne marzycielstwo, by w Pakamerze, lub innej tego typu galerii internetowej, się wystawiać. Już przedstawiam źródła mych wątpliwości: jedną z artystek Pakamery, lub Trendymanii (już w tej chwili nie pamiętam, której dokładnie) jest Agata Krzyżanowska, która w tym roku na Jubinale zdobyła „prestiżowy” tytuł „Trend-Skauta polskiej biżuterii”

(osobiście bardzo chciałabym taki tytuł mieć – Jej Wysokość Trend-Skaut Polskiej Biżuterii Chimera – mediterana spirit – czyż nie brzmi ładnie? :)) – podczas trwania targów oczywiście nie omieszkałam odwiedzić jej „stanowiska” z rzeczywiście ciekawą, barwną, delikatną i świeżą biżuterią ze srebra i elementów roślinnych. Kiedy po dłuższym przyglądnięciu się jej wyrobom z uśmiechem zachwytu poprosiłam o broszurkę reklamową (zbieram takowe z manii zbieractwa wszelakiego i dla inspiracji) biedna Agata z miną zmęczoną i zniechęconą podała mi jedną z pytaniem: czy Pani jest właścicielką galerii? Zrobiło mi się głupio – a właściwie poczułam się dziko skomplementowana, że wyglądam jak (po pierwsze) szefowa (po drugie) galerii artystycznej (po trzecie) w tak kulturalnym mieście jak Kraków – i oszołomiona odpowiedziałam z życzliwym uśmiechem: niestety nie, ale gdybym była, to chciałabym mieć Pani prace u siebie. Nie zrobiło to na niej wrażenia – nawet się nie uśmiechnęła. A przecież oprócz tego, że jest Trend-skautem polskiej biżuterii, jest też artystką Pakamery lub Trendymanii (już w tej chwili nie pamiętam, której dokładnie) zatem powinna czuć się doceniona, zauważona, uwielbiona, wychwalona i zadowolona!!! Odniosłam jednak wrażenie, że czuje się całkiem odwrotnie – gorzko rozczarowana – wszyscy podziwiają, nikt nie kupuje (na przekór założeniom konkursu na Trend-Skauta, którego celem w założeniach jest: „wspieranie młodego artysty poprzez działania promocyjne (reklama, artykuły w branżowych pismach, profesjonalne portfolio itp.) i ukazanie możliwości wykorzystania działań marketingowych w praktyce działań rynkowych. Niejako obejmując opiekę nad Trend-Skautem organizator targów chce przybliżyć młodemu artyście możliwości, jakie stwarzają odpowiednia promocja i właściwie dobrane działania marketingowe oraz pokazać ich praktyczny wpływ na postrzeganie projektanta w branży.”) Zrobiło mi się jej żal (przy jednoczesnym, nieustającym podziwie dla niej). To chyba najsmutniejsze dla artysty (lub choćby świetnego rzemieślnika) – być podziwianym z dystansu. „Piękne, dziękuję, ale nie chcę”. Zdaje się, że Pakamera (ani żadna inna galeria) nie jest w stanie od tego uchronić – wręcz przeciwnie – póki nas w tych galeriach nie ma (zatem nie ma również możliwości nabycia naszych wyrobów) nie możemy zostać skrzywdzeni owym „zdystansowanym podziwem”... – bezpieczne i bezproduktywne. Beznadzieja. I tak od „ulepszonego optymizmu” płynnie przeszłam do „filozofującego pesymizmu” :) cała ja (jak pisał Sztaudynger: Optymista z pesymistą sprzeczają się ciurkiem - jeden widzi obwarzanek, drugi widzi dziurkę). Idę zrobić coś konkretnego poza dywagacjami...

piątek, 11 czerwca 2010

Zgłosiłam się...

No, zmobilizowałam się i wysłałam zgłoszenie swej skromnej osoby na artystkę galerii Pakamera.pl :) oto jego treść:

Mam na imię Zuzanna ale jako pseudonim biżuteryjny wybrałam postać Chimery – śródziemnomorskiej bestii stworzonej z trzech pierwiastków: siły lwa, zdolności żywicielskich kozy (wszak pamiętamy kto wykarmił Zeusa) i przebiegłości węża - a do tego ziejącej ogniem, który nie tylko niszczy, ale i oczyszcza i przetapia i hartuje... Czyż nie jest to symboliczny wizerunek kobiety?... Zwłaszcza tej zajmującej się alchemią szlachetnego srebra (próba 999) zaklętego w glince Art Clay? Zaczynałam tworząc projekty ze szklanych koralików, potem pojawiły się muszle, perły, kamienie półszlachetne, ceramika... – wciąż kocham układać z nich biżuteryjne historie, ale obecnie mą uwagę skupia PMC (Precious Metal Clay), z którego wymyślam wisiorki i kolczyki inspirowane duchem śródziemnomorskości (mediterana spirit).
Dotychczas robiłam to dla siebie, dla rodziny, dla znajomych... teraz chciałabym wyjść „do ludzi” – pochwalić się i podzielić.

Zapraszam na moje profile na http://chimera-mediterana.deviantart.com oraz http://chimeramediterana.digart.pl
a także na mój art-blog: www.chimera-mediterana.blogspot.com

:) I wysłałam im po jednym zdjęciu pięciu moich prac:

1 - "Perłowe groty/ Pearl spears" - kolczyki
2 - "Księżycowa kawa/ Moon coffee" - naszyjnik
3 - "Podwójne espresso/ Espresso dopio" - kolczyki
4 - "Jesienna wiosna/ Autumn-spring" - naszyjnik

5 - "I przyszło lato/ Summer came" - naszyjnik
(zdjęcia pierwszych czterech projektów prezentowałam już we wcześniejszych postach)

Zobaczymy co z tego będzie :)
Trzymajcie kciuki!

Narzekania fotograficzne i kolejne 0

W robieniu biżuterii najbardziej nie lubię robienia zdjęć. A przykrą prawdą jest, że o ile nie umiesz robić zdjęć lub nie masz pod ręką kogoś kto umie robić zdjęcia (i z przyjemnością poświęci długie godziny na wysłuchiwaniu twoich wytycznych odnośnie jak ty byś widział tą fotkę i kolejną, i kolejną, i kolejną, i kolejną....) samo umienie robienia biżuterii nie na wiele się zda - bo któż ją zobaczy? (No chyba że się ma miejscówkę w jakiejś miłej, namacalnej galeryjce, na którejś z turystycznych uliczek przy dodatkowym założeniu, że właściciel owej galeryjki nie zarabia na nas więcej niż my na swej pracy, co jest powszechną praktyką właścicieli galeryjek na wszystkich turystycznych uliczkach) Przy tym zdjęcia muszą być dobrej jakości i ciekawie zaaranżowane – muszą być same w sobie reklamą zachęcającą potencjalnego nabywcę do „chcenia mienia” tego właśnie naszyjnika lub tych właśnie kolczyków (i w dodatku powinny zapewniać, że dany wyrób w uchu lub na dekolcie będzie się prezentował równie olśniewająco co na planie w naszej „pracowni fotograficznej”). Tak, tak – robienie zdjęć biżuterii jest moim zdaniem o wiele trudniejsze niż uwiecznianie wakacyjnych landshaftów czy rodzinnych portretów – takie fotografie muszą nęcić, ale nie kłamać (w handlu o ile chcemy przetrwać dłużej niż dzień kłamstwo jest wykluczone – o kwestii etyki nie wspominając)... a z tym kłamaniem jest największy problem (przynajmniej ja ze swoim Canonem PowerShot A520 go mam) i to kłamaniem nie bezczelnym, impertynenckim, złośliwym i szczwanym, ale z kłamaniem niezamierzonym – technicznym – polegającym na niedokładnym przetworzeniu obrazu z ludzkiego oka na obraz z cyfrowej matrycy. Zmiennych jest bardzo wiele: ilość pikseli, czułość aparatu, kwestia zbliżeń i ustawień trybu fotografowania, pora dnia, światło, słońce, cień, tło, dodatkowe elementy dekoracyjne, kąt kadru, kolory koralików, moc porannej kawy, wstrząsy fotografującej ręki, ostrość widzenia i oceny... Dlatego tak kocham photoshopowom funkcję „Poziomy” (Ctrl+Alt+L) :D

Magiczne "Ctrl+Alt+L" :D

I chociaż w robieniu biżuterii najbardziej nie lubię robienia zdjęć jakoś sobie z nimi radzę (raz z lepszym raz z gorszym skutkiem) – nie czuję się jednak na tym polu ekspertem zatem wybaczcie, ale osobistych instrukcji (poza photoshopowym magicznym Ctrl+Alt+L) nie będzie. Zamieszczam za to link do wątku na forum biżuteryjnym, gdzie doświadczony moderator radzi w tym względzie co i jak krok po kroku - KURS FOTOGRAFICZNY DLA BIŻUTERYJEK Poniżej zaś prezentuję dwa w jednym – me umiejętności fotograficzne ;) i (co obiecywałam w poprzednich postach) mą biżuterię nie art-clay’ową (z pereł, kamieni półszlachetnych, szklanych koralików i ozdobnych elementów posrebrzanych), od której się wszystko zaczęło:




Od góry: "Perłowe groty/ Pearls spears", "Jadeitowa dusza/Jadeit spirituality", "Ametystowe promienie lodu/Amethyst ice rays", "Okazałość jesieni/Autumn grace". Jesli chcecie zobaczyć więcej zapraszam na deviantART a w przyszłości także na digart.

Ostatnie (chwała Bogu nareszcie słoneczne!) dni wykorzystałam nie tylko na robienie i obrabianie zdjęć – skoro ma się zdjęcia (zrobione i obrobione) to wypadałoby je gdzieś zamieścić – założyłam sobie zatem konta na portalach zrzeszających artystów: digart i deviantART ("S" również „widnieje” na obu – a propos! Przeglądając jej profil na deviantART okazało się, że jednak ma 27lat – zatem mogę się poczuć lepsza, z tego względu, że młodsza - a poza tym, ona zaczynała swoją przygodę z biżuterią i AC w 2008 – czyli dwa lata temu – ja zaczęłam w 2010 zatem teoretycznie mam dwa lata, aby w 2012 – po upływie tego samego czasu - być również biżuteryjnie lepszą od niej ;) Niestety odkryłam również, że oprócz polskich galerii sprzedanie ja „międzynarodowej” – etsy.com, gdzie zarabia całkiem spore pieniądze- nie ma się z resztą co dziwić, Polce czasem trudno wydać 796zł na wisiorek, a na „zagraniczniczce” taka kwota (dokładnie 280.00 USD) nie robi większego wrażenia... Zatem można powiedzieć, że moje zadowolenie odnośnie wieku zrównoważyło się z mym załamaniem odnośnie międzynarodowego grona klientów. Znów magiczne 0). Konto na deviantART jest już całkiem nieźle dopracowane – tak, że zapraszam do zwiedzania (nawet kilku użytkowników zdążyło dodać moje prace do „favourits” – zaskakujące dla mnie, że najbardziej wyróżniony w ten sposób został „Dżin/Gin swirl”- moja najpierwsza AC przygoda, którą w zasadzie uznałam za nieudaną, ale skoro się podoba to cicho o tym sza ;)) Z digartem trochę się zagapiłam – powinnam była założyć tam konto dużo wcześniej, gdyż polityka tego serwisu pozwala na umieszczanie tylko jednej pracy dziennie, zatem zapełnienie galerii trochę potrwa... – ale co się odwlecze to nie uciecze :) Pozakładałam też konta (na razie tylko użytkownika, a nie artysty) w wylegarnia.pl, tenrymania.pl i pakamera.pl – dzisiaj zamierzam wysłać do jednej z nich zgłoszenie swej osoby jako artystki (czyli prośbę o to, abym mogła u nich wystawiać i sprzedawać swe prace) ale jeszcze się nie zdecydowałam, do której i które prace ;) Uwidim.

Na koniec, jakbyście myśleli, że zrobienie i obrobienie zdjęć oraz pozakładanie kont to niewielki wyczyn jak na taką masę zmitrężonego czasu to proszę - przedstawiam jeszcze tą mą działalność dni ostatnich - trzy abażury, których koralikowe ozdobienie zleciła mi Pani Anna – może nie zapierają tchu w piersi, ale zyskały nieco filuterności i ogłady – jak to mówi Pani Anna „zostały oswojone”.


A jutro wybieram się na Jubinale – największe, stricte biżuteryjne (no i troszkę zegarmistrzowskie), środkowoeuropejskie targi, które co roku (teraz będzie ich trzecia edycja) odbywają się w czerwcu w Krakowie :) Sprawozdanie po weekendzie.

piątek, 4 czerwca 2010

Bez kawy nie ma kołaczy

Zaczęło się. Wiedziałam, że tak będzie. Drako też wiedział, że tak będzie, czego nie omieszkał mi z przekąsem wytknąć i może dobrze, bo mnie to zmobilizowało, żeby jednak tak nie było na stałe – zatem piszę. Jeszcze miesiąc od początku moich blogowych zapisków nie minął, a już pojawiła się w nich 8-dniowa wyrwa. Mogłabym spróbować się usprawiedliwiać... Po pierwsze zniechęciła mnie moja mama, która rozczarowała się, że blog jest o „tematyce specjalistycznej” (czyli teoretycznie konkretnie biżuteryjnej), a nie są to ploteczki o moim życiu jako młodej żony i matki... jestem jednak przekonana, że szersze grono czytelników wolałoby (gdyby w ogóle istniało, a mam nadzieję, że w przyszłości zaistnieje) czytać o biżuterii niż o częstotliwości kupek mojego skądinąd cudownego maleństwa, które w dniach ostatnich zrobiło sobie „tydzień Jękoły” i jak tylko nie jest na rączkach u mamusi to wyje niczym syrena alarmowa (co również z deka uniemożliwiało mi pisanie). Poza tym dopiero przedwczoraj, po trzech opieprzających firmę telefonach dostałam nareszcie swą trzecią imieninową paczuszkę (jej brak wpływał bardzo demotywująco na mą psychikę) i to bez gratisu, który mi pan kierownik (zdrowo wcześniej zrównany przeze mnie z ziemią) obiecał za zaniedbanie terminu wysyłki (nigdy więcej już u nich nie zrobię zakupów i Wam też odradzam – na allegro widnieją jako „topnarzędzia”, a poza allegro jako „topmarket”!) (O tym, co było w paczuszce za chwilę) Na swe usprawiedliwienie mam jeszcze argument, że na blogu „S” ostatni wpis jest sprzed aż 15 dni (nawet Matyjaszczyk maniakalnie zamieszczająca posty codziennie milczy od 31 maja). A w ogóle to była powódź i ciągle zimno i pada i zimno i pada... Rozumiem, że Was te argumenty nie przekonuję, bo nie przekonują nawet mnie samej. Zatem nie pozostaje mi nic innego jak się poprawić na przyszłość :)

Minione dni, (które należałoby odliczać w metrach sześciennych wody skapłej z nieba, co znowuż powinno być oficjalną jednostką pomiaru głębokości psychicznego doła) nie były jednakże zupełnie bezowocne. Jak buńczucznie zapowiadałam w przedostatnim wpisie – wykonałam naszyjnik „Przerwane spotkanie”/”Broken meeting” (które z angielska przemianuję jednak chyba na „Bitten meeting” – sami odkryjcie dlaczego ;)) A jak już zabrałam się do pracy (między jękoleniem a strasznym jękoleniem mojego małego Jękoła)

Fakju artkleju! - mama ma się zajmować tylko mną!

to oprócz „przerwanego spotkania” wyszły spod moich paluszków także: kolejny naszyjnik „Komplet do kawy: cappucino, americano, espresso”/”Coffe set: cappucino, americano, espresso” i kolczyki „Podwójne espresso”/”Espresso dopio”, które mogą tworzyć dobrze zgraną całość z każdym z naszyjników. Jestem z tych tworów nawet całkiem zadowolona – precyzyjne i mikroskopijne :) Osobiście uwielbiam wszystko co malutkie (zakrawa to niemal o zboczenie, które jednak nikomu nie przeszkadza - Drako już się nauczył przy obiedzie odkładać dla mnie najmniejsze marynowane pieczareczki lub kiszone ogóreczki, o ziemniaczkach nie wspominając ;)) – średnica najmniejszych filiżanek (tych do espresso hehe) wynosiła ok. 6mm, a ponieważ AC podczas wypalania kurczy się o ok. 8-9% - wypalone są mniejsze jeszcze o ok. 1 mm! Nie jestem pewna czy zmieściłaby się do nich choćby jedna kropelka kawy.

Na tych zdjęciach dobrze widać różnicę w rozmiarze - biała filiżanka jest już wypalona, szara jeszcze nie.

A to projekty wypalone ale jeszcze przed końcową obróbką.

Efekt finalny! Urocze – czyż nie?! Dzięki mocnemu zoksydowaniu mienią się w środku - jedna bardziej na brązowo, druga bardziej na fioletowo :)

A to "Przerwane spotkanie"/"Bitten meeting"... aczkolwiek jak się poprzyglądałam lepiej tym zdjęciom (i samemu wisiorkowi w realu), to chyba jednak przemianuję go na "Kawa księżycowa/Moon coffee" (nic nie pomogło zoksydowanie obrusu w paski ;))

"Komplet do kawy: cappucino, americano, espresso"/"Coffe set: cappcino, americano, espresso"

Łącznie z pierwocinami („Kawa w Afryce”/”African coffe” i „Cafeavangarde” – prezentowane wcześniej) mam już 5-elementową „Kolekcję Kawową” (z czasem na pewno się rozrośnie i wzbogaci – wszak jak mawia ukute przeze mnie i Vero święte przysłowie – „bez kawy nie ma kołaczy” ;)), z którą możnaby wystąpić o przyjęcie do grona artystów, w którejś z internetowych galerii... ale chyba jeszcze trochę poczekam (może jak wreszcie wyjdzie słońce minie mi paniczny strach przed potencjalnym odrzuceniem).

Tymczasem czuję, że znów muszę się wytłumaczyć (czasami mam wrażenie, że pół życia schodzi mi na usprawiedliwianiu się – co nie jest takie złe, gdyż często prowadzi do ciekawych wniosków). Miało być śródziemnomorsko, a (oczywiście i zgodnie z moją sprzeczną naturą) me pierwsze artclay’owe wyroby dotyczą tematyki środkowo-afrykańskiej, lub Chińskiej (zależy jak na to patrzeć – kawa pochodzi bowiem z Etiopii, zaś porcelana na filiżanki do kawy – z Chin). Czyż jednak można sobie wyobrazić upalne przedpołudnie na Piazza Unita d’Italia w Trieście (w ogóle, czy Włochy bez kawy są do pomyślenia?!), lub równie upalne popołudnie na placyku przed katedrą św. Marka na Korculi, lub ogrzany, letni wieczór na którejś z wąskich uliczek Trogiru albo pałacu Dioklecjana w Splicie bez zapachu, smaku i aromatu kawy?!... Ależ nie! I wbrew logice proszę sobie teraz nie wizualizować i „wyskmakowywać” jakiejś pięknie podanej kawy mrożonej (podobnie jak białą czekoladę uważam ją za kolejną ze strasznych pomyłem Opatrzności – okropne wynaturzenie, które w ogóle nie powinno mieć miejsca na tym „najlepszym z możliwych światów”)! Proszę sobie wyobrazić i wysmakować gorące (z dziesięć razy gorętsze niż falujące nad stolikiem powietrze), mocne, piekące w język, rozpalające przełyk, czarne jak smoła, podane w topornej filiżance z grubym uszkiem espresso w nieodzownym towarzystwie zimnej, czystej, zdystansowanej w smukłej szklance – wody. Po prawej stronie nagrzane słońcem mury starych jak praprapraprababcie kamieniczek. Po lewej stronie kobiety w czerni, pochylone, wolno lecz majestatycznie sunące ławą w stronę małego kościółka. Przed nami widok na morze, na góry, na łódki kołyszące się w przystani. Za nami świadomość dobrze spędzonego dnia i dobrze zapowiadającej się nocy. (ewentualnie pod ręką butelka Porto albo Prośku) Oto, proszę Państwa, esencja śródziemnomorskości! Bez kawy nie ma kołaczy!

Na koniec prezentuję jeszcze zawartość trzeciej a ostatniej, spóźnionej imieninowej paczuszki:Śliczna i mam nadzieję, że równie funkcjonalna mini-szlifiereczka firmy Graphite z regulacją obrotów i 216 elementami (wiertłami, tarczami szlifierskimi i polerskimi, frezami etc. etc....) dodatkowymi w eleganckim neseserku z rączką.
Ciekawe ile projektów zepsuję zanim nauczę się nią posługiwać :)