czwartek, 26 sierpnia 2010

Zła matka zrobiła medalik

Pogoda wróciła do stanu krajowej normalności – zimno i pada – co wywołało u mnie serię nastrojów depresyjno-negatywnych, czego jednym z przykładów są nękające mnie od jakiegoś czasu bliżej nieuzasadnione wyrzuty sumienia, że jestem złą matką, co według mnie objawia się min. tym, że na blogu nazywam mego kochanego Berniego

oto On

„Marudą”, „Jękołą” i „Przeszkadzajką”... Co z tego, że pieszczotliwie – pewnie kiedyś jak to przeczyta to pomyśli sobie, że postrzegałam go jako utrapienie i przeszkodę w egocentrycznych dążeniach do biżuteryjnego sukcesu (a wcale tak nie jest!!!) Zatem w ramach przebłagania za winy, poprawienia sobie nastroju, i zaległego prezentu chrzcielnego postanowiłam zrobić specjalnie dla Niego medalik (mój pierwszy srebrny wyrób stworzony nie w ramach prób i na sprzedaż, ale z miłości i dla konkretnej kochanej osoby!)(Co prawda Berni medalik już ma – dostał od Ojca Chrzestnego - ale jakoś jego forma i piękno nie usatysfakcjonowały mnie na tyle, by uznać go za medalik „jedynie obowiązujący” ;) Długo zastanawiałam się nad formą medalika – czy ma to być krzyż (oklepane i zbyt proste), czy medalik Maryjny (ale jak ja tą Matkę Boską ulepię?! Poza tym to chyba bardziej dla dziewczynki...), czy może Róża Lutra (podoba mi się jej symbolika, ale jestem katoliczką i mam zamiar wychować Bernaszka na katolika, zatem nieco głupio sprezentować mu symbol reformacji...) Gdy już podjęłam decyzję, że będzie to „krzyż liliowy”

(połączenie symbolu Chrystusa – krzyża greckiego z symbolem Maryjnym – majuskuły M) okazało się, że nie jestem w stanie wyciąć go w rozwałkowanym AC w odpowiednim rozmiarze (wciąć wydawał mi się za duży, a z drugiej strony bałam się go pomniejszyć, aby nie połamał się podczas obróbki...). Zirytowana, nabormuszona i z niedoborem czekolady w organizmie zaczęłam „paćkać, co mi AC pod ręce przyniesie” i ostatecznie wypaćkałam całkiem ładny medalik, z którego jestem bardzo zadowolona.

Całość ma klasyczny kształt owalu, w którym z przodu wyżłobiłam wąski rowek, co daje efekt prostej, a ozdobnej ramki. Na środku osadziłam wcześniej wyrzeźbioną w AC (za pomocą pilnika) lilię andegaweńską

Przykładowe wzory lilijek andegaweńskich - ta w lewym dolnym rogu to moja, wyszlifowana w AC - jeszcze nie wypalona

(symbol znany też jako fleur-de-lis - większości kojarzy się ona z harcerstwem, ale w zasadzie – od średniowiecza - jest znakiem Marii Panny, symbolizującym czystość i niewinność; w heraldyce średniowiecznej symbolizowała także niepokalane rycerstwo). Na odwrocie wycięłam mały krzyżyk (od przodu zakryty lilijką), który po zoksydowaniu ładnie odcina się od jasnego owalu ciemną głębią. W medaliku zastosowałam gotową srebrną zawieszkę (chwaliłam się jej kupnem w tym wpisie), którą „wcisnęłam” w AC przed wyschnięciem i przykryłam dodatkowa warstwą AC pasty. Okazało się jednak, że ogólna idea „wciskanych zawieszek” jest mało udana (przynajmniej przy tak cienkich wyrobach...), gdyż podczas wypalania, kiedy AC się kurczy (już to kiedyś tłumaczyłam w jednym z wcześniejszych postów) srebro zawieszki wcale nie zmienia swej objętości i w miejscu jego „wciśnięcia” pojawiły się pęknięcia. Nie przejęłam się tym jednak zbytnio i uznałam, że wraz z rysami od metalowej szczotki (specjalnie nie polerowałam go dokładnie) pęknięcia nadają medalikowi charakter „magicznego starocia” – jakbym dostała go od swojej Mamy, która dostała go od mojej Babci, której przekazała go jej Mama, której Mama miała go przed wojną od swojej Mamy... a teraz ja podaruję go mojemu synkowi :) Żeby tylko chciał go kiedyś nosić...

Po lewej medalik Berniego od Ojca Chrzestnego, po prawej moneta byście mogli porównać wielkości :)

środa, 18 sierpnia 2010

Mądrość przysłów

Wszyscy znamy powiedzenia typu: „co tanie, to drogie”, „biednych ludzi nie stać na kupowanie tanich rzeczy” itp. i zgadzamy się z nimi całkowicie... co nie przeszkadza nam brać nieustającego udziału w ogólnopolskich zawodach pod hasłem „im taniej tym lepiej” - i długo i szczęśliwie cieszyć się i korzystać z wielorakich rzeczy (ubrań, świeczek, pasków, otwieraczy do konserw, kolczyków, czajników, garnków, baterii, misek dla kota, zasłonek i obrusów, gazowych lutownic...) nabytych po 3 złote. Ach ileż satysfakcji może przynieść od niechcenia rzucone u cioci na imieninach: „też mam takie, ale moje kosztowało 2 złote taniej” – bezcenne! Sama uważam się za mistrzynię kupowania na wyprzedażach, przecenach i promocjach (takich prawdziwych, a nie tych „sezonowych” kiedy ceny spadają z absurdalnych do za-wysokich) – jestem allegrowym rekinem i (autentycznie! nie jest to jeno „chwyt literacki”!!!) jeśli znajomi chcą coś kupić lub załatwić najtaniej jak się da proszą mnie o radę. :) Istny powód do dumy! Więc dlaczego do ciężkiej ho... -roby na literę „H” właśnie na mnie muszą się mścić złośliwe powyższe przysłowia?! Dowód - ma cudowna, zakupiona na allegro mini lutownica (znalazłam ją u jednego sprzedawcy za 16zł/szt – inni mieli takie po 20zł/szt + oczywiście koszty przesyłki), którą z taką łatwością można było napełniać zwykłym gazem do zapalniczek skończyła swój krótki żywot wyp... –chnięta przeze mnie z balkonu na czwartym piętrze na zatracenie, w mrok. A zasłużyła sobie na takie potraktowanie, gdyż po ciężkim tygodniu siłowania się z nią, by po niespełna 15 minutowych „sesjach lutowniczych” napełniać ją gazem w niespełna 45 minutowych „sesjach dokujących” (podczas, których drżałam, by nic przypadkiem nie wybuchło znienacka) – zatkała jej się dysza! i pomimo spędzenia doby na próbach przetykania, przedmuchiwania i czyszczenia jest absolutnie i nieodwracalnie nie do użytku!!! A stało się to właśnie w momencie, kiedy Ma Najdroższa Przeszkadzajka udała się na spacer z Babcią „co by mama mogła sobie porobić nieco biżuterii” – to właśnie porobiłam. Ciśnienie mi tak podskoczyło, że Kochana Babcia Mej Małej Przeszkadzajki – a moja Mama – przerażona poziomem mej wścieklicy zaoferowała (oczywiście po wcześniejszym doprowadzeniu mnie do wrzenia stwierdzeniem: „co tanie, to drogie”), że sfinansuje mi zakup „porządnej lutownicy”. Wybrałam VersaTip 2000 firmy Dremel (paragon, 2-letnia gwarancja, przesyłka kuriesrka – wszystko jak należy – ale i tak w najtańszej znalezionej ofercie! – nie poddam się tak łatwo! ;) Czekam aż do mnie dotrze... może wtedy wreszcie uda mi się sfinalizować 4 projekty, których z braku narzędzi i umiejętności lutowniczych nie mogę skończyć od trzech tygodni! (stąd też moje długotrwałe, blogowe milczenie – tak bardzo chciałam okrasić wpis fotą którejś z mych najnowszych prac...)
A Wy nie dość, że pamiętajcie, to stosujcie się do mądrości przysłów i uczcie na mych błędach – „CO TANIE, TO DROGIE”! :)

Mam nadzieję, że sprawdzi się lepiej od taniego poprzednika...

piątek, 13 sierpnia 2010

"Zlutuj to sam" :)

Jako że po dwóch dniach spędzonych na mniej i bardziej udanych próbach lutowania, (w porównaniu ze stanem sprzed tygodnia) poczułam się jak prawdziwy ekspert, postanowiłam wielkodusznie podzielić się z Wami swym bogatym (w sumie może ok. 12 godzinnym) doświadczeniem i w swej łaskawości udzielić kilku rad ;):
- po pierwsze – LUTUJCIE Z LUTEM
- po drugie – lutówka jest po to, aby jej używać, a nie odstawić w kąt z radości, że kupiło się lut
- po trzecie – płytka szamotowa nie przyczepia się do srebrnych kuleczek, gdy po ok. 30 próbach wpadnie się wreszcie na pomysł, aby zastygającą kuleczkę z lekka popchnąć (np. pęsetą) tak, by nie przywarła do podłoża
- po czwarte – w związku z „po trzecim” nie ma potrzeby eksperymentowania z domowej roboty płytką gipsową

A teraz mały przykład nowo-nabytych umiejętności w formie tutoriala „Zlutuj to sam”:


1 – Do lutowania potrzebne nam są: płytka szamotowa (lub inna ognioodporna), lut (tu w drucie), srebrny drut, obcinaki boczne, młotek mosiężny, pęseta samozaciskowa z rączką termoizolacyjną, lutówka (tu Abdek), pędzelek, lutownica = palni gazowy (tu nowiutki, cudowniutki, nietaniutki Dremel VersaTip 2000 :)))
2 – Ze srebrnego drutu odcinamy małe kawałeczki starając się by były tej samej wielkości
3 – Odcięte kawałki drutu układamy na płytce szamotowej i każdy z osobna podgrzewamy palnikiem (najlepiej jak płomień kończy się tuż przed srebrem – wtedy osiągamy największą temperaturę), aż do stopienia – wtedy „płynne srebro” samoistnie ukształtuje się nam w idealna kuleczkę – wtedy cofamy palnik i w momencie zastygania kuleczki (moment ów dość trudno wyczuć, gdyż jest bardzo krótki – to „sekunda” kiedy kuleczka przestaje „świecić” na pomarańczowo) lekko szturchamy ją pęsetą, aby nie przywarła do płytki szamotowej... szturchniemy za wcześnie – kuleczka rozmaże się nam po płytce i pęsecie; szturchniemy zbyt późno – kuleczka przywrze do płytki i oderwiemy ją dopiero z szamotowymi zabrudzeniami na spodzie
4 – Kiedy mamy już przygotowanych kilka srebrnych kuleczek mniej więcej tej samej wielkości... bierzemy się za przygotowanie lutu. Lutu potrzeba naprawdę niewiele dlatego rozklepujemy go mosiężnym młotkiem (na twardej powierzchni np. parapecie, albo płytkach) na płaską „wstążkę”.
5 – Z lutu-wstążki odcinamy w poprzek wąski paseczek, który jeszcze przecinamy na pół (byście dobrze uświadomili sobie skalę - w rogu widać odcięte kawałeczki lutu na tle jednogroszówki)
6 – Kiedy mamy przygotowany lut – trzy srebrne kuleczki ustawiamy w trójkąt, tak by stykały się ze sobą i pędzelkiem nakładamy na nie lutówkę – Abdek, po czym „pomalowane” (lutówka jest bezbarwna, więc na początku jej nie widać) kuleczki ostrożnie podgrzewamy – lutówka zamienia nam się w biały proszek (lub jeśli przygrzejemy bardziej przybiera kolor „złotawy”)
7 – Na tak podgrzany trójkąt z kuleczek nakładamy (najłatwiej pędzelkiem mokrym od lutówki) wcześniej przygotowaną drobinkę lutu – staramy się ją umieścić w samym środku trójkąta – dokładnie między kuleczkami - musimy jednak uważać, by wszystkie kuleczki wciąż się stykały (podgrzana lutówka powinna je nieco skleić ze sobą)
8 – Gdy lut jest na miejscu ogrzewamy wszystko płomieniem (zasada odległości płomienia – jak przy robieniu kuleczek) – zauważymy, że w pewnym momencie lut zacznie się topić – uformuje kuleczkę, która za sekundę wtopi się pomiędzy kuleczki trwale scalając je ze sobą (w rzeczywistości trwa to krócej niż czas poświęcony na przeczytanie tego zdania :) Wtedy szybko odstawiamy lutownicę, by nie podgrzać „za bardzo” i by nie stopić (jak dotąd chronionych przed stopieniem przez lutówkę) kuleczek. W rogu na powiększeniu widać jak powinien wyglądać kuleczkowy trójkąt po prawidłowym zlutowaniu.
9 – Takie kuleczkowe trójkąciki mogą posłużyć np. jako ozdoba w bazie do kolczyka :) lub wisiorka :) lub bransoletki :) lub breloczka :) lub pierścionka :) lub wysilcie jeszcze wodze fantazji :)

środa, 11 sierpnia 2010

Mistyczny czteroboran sodu

Okazało się, że Moja Kochana Mała, a ostatnimi czasy Straszna Maruda ma pleśniawki. Dokuczliwa dolegliwość (nie wiem sama dla kogo bardziej – dla Małych Marud czy ich mam...) dość powszechna w okresie pchania do otworu gębowego wszystkiego co wpadnie w łapki – na szczęście łatwo uleczalna za pomocą dostępnego w aptekach bez recepty Aphtinu. Zakupiłam zatem ów Aphtin i z wrodzonej przezornej ciekawości (lub z dobrych nawyków czytelniczych) zaczęłam studiować ulotkę: „...roztwór do stosowania w jamie ustnej. Czteroboran sodu.” Najpierw pomyślałam, że lutowanie już zupełnie uderzyło mi do głowy, a w połączeniu z ostatnio nieustannym, pleśniawkowym buczeniem Biednej Marudki doprowadziło do pomieszania zmysłów mych. Wszak „czteroboran sodu” to nic innego jak borax vel abdek vel lutówka – które są (lub raczej „który jest” – czteroboran sodu) według męża mego (a wiadomo, że mąż prawdę ci powie) rakotwórcze, toksyczne, trujące i przerażające (to już sama dodałam). Wpierw pomyślałam, że musiałam coś pomylić... ale sprawdziłam jeszcze raz i rzeczywiście – borax to czteroboran sodu, a Aphtin to czteroboran sodu (choć oczywiście w różnych stężeniach). Kiedy minęło przerażenie i racjonalne argumenty (te odnoście stężeń) uspokoiły me matczyne serce wpadłam w nastrój metafizyczny – więc jednak biżuteria ma coś wspólnego z macierzyństwem! Więc jednak w wyższym porządku czas spędzony z palnikiem gazowym łączy się z czasem wymachiwania grzechotkami wspólnie tworząc idealną pełnię szczęśliwego istnienia! Więc jednak moje dziecko nie przeklnie mnie, że całej swej siły i energii nie poświęcam wyłącznie jemu (a wszak powszechnie wiadomo, że jako matka polka powinnam zaprzeć się samej siebie i zatracić w totalnej nadopiece), lecz współweselić będzie się ze mną i razem docenimy Boży dar – czteroboran sodu – który nie dzieli, lecz łączy!
Amen!
Trzy objawienia czteroboranu sodu ;)

niedziela, 8 sierpnia 2010

PPL (cz. 3)

Lojalnie ostrzegam , że jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek spróbuje napomknąć mi coś w temacie „faceci są „techniczni” i znają się na różnych urządzeniach toteż proś ich o pomoc biedna niezaradna technicznie kobieto” – dostanie w ry... - rychłym czasie słowne upomnienie, iż jest w dużym błędzie. Dwa dni – 48 godzin zajęło mojemu kochanemu mężowi z moim cudownym Tatą nienapełnienie mojej mini-lutownicy! Po licznych próbach połączonych ze stękaniem i klnięciem „fachowcy” orzekli, że kupiłam „szajs za 16 zł”, z którego „nic nie będzie”, a w ogóle to niech sobie zapamiętam, że „co tanie to drogie” i od razu powinnam była zainwestować w palnik do butli, bo butla (której moi rodzice używali podczas pieszych wędrówek w czasach studenckich!) powinna jeszcze gdzieś stać u Babci w piwnicy! Niewiarygodne! Mnie paluszki świerzbią do lutowania, sama bohatersko wyciągnęłam Berniego (który nie przepada delikatnie mówiąc za zmotoryzowanymi podróżami) na wielką wyprawę do hurtowni jubilerskiej po lut (nota bene jak dotarliśmy na miejsce był zachwycony – tyle migoczących łańcuszków, karabińczyków, kółeczek, kamyczków!...), na biurku leży świeżutki projekt naszyjnika, którego filigranowe piękno w 90% oparłam na elementach lutowanych, a oni mówią mi, że nici z tego i w dodatku, że to moja wina! Przecież to się w głowie nie mieści! Wkurzona (jak zwykle) wzięłam sprawy w swoje ręce (jak zwykle) – po 12 godzinach prób napełnienia mini-lutownicy wpadłam na genialny (i oczywiście standardowo spóźniony) pomysł przeszukania wizażu – a nuż coś się o lutowaniu trafi... Ano trafił się cały wątek – niezastąpiona kopalnia wiedzy i porad praktycznych! – np. jak napełnić mini lutownicę gazem :)

Myślałam, że się rozpęknę z dumy i samozadowolenia, kiedy pomachałam Drakowi przed nosem własnoręcznie nabitą moją kochaną, malutką, poręczną, wygodną mini-lutownicą :) (Matka) Polka potrafi ;) Co prawda podczas prób zużyłam mu cały gaz do zapalniczek, ale przyjęłam to jako rekompensatę 48 godzinnego lutowniczego opóźnienia. I... zaczęłam lutować...

Lutowanie z lutem (i to po lekturze lutowniczego wątku) okazało się jednak jeszcze trudniejsze niż lutowanie bez lutu. Problemów napotkałam całą gamę – jak docisnąć lutowane elementy, jak sprawić aby lut zaczął się topić, jak sprawić aby lut nie topił się tak bardzo, ile dać lutu i gdzie go przyłożyć, jak usunąć nadmiar lutu, jak nie zwariować mając świadomość ile srebrnego materiału marnuję podczas tych prób lutowniczych?... Masakra. A Ben-Zion David po prostu posypywał boraksem (aha! – i okazało się, że Abdek to to samo co boraks, jeno boraks jest w postaci proszku do rozpuszczenia, a Abdek to ten właśnie proszek – czteroboran sodu – rozpuszczony w alkoholu etylowym :) – samo zdrowie!) zmieszanym ze srebrnym pyłem, podgrzewał i miał – piękne, czyściutkie, precyzyjne, dobrze wycenione... – wyglądało prościej niż posolenie pomidora na kanapce z szynką.
Nigdy nie przestanę się dziwić swej naiwności...
Ale koniec auto-refleksji pora na auto-robotę - idę marnować swój czas, gaz w lutownicy, luty w drutach i srebro w kulkach na rzecz rozpracowania tajni lutowania ;)
(mam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć zanim zbankrutuję)

czwartek, 5 sierpnia 2010

PPL (cz. 2)

(przeczekawszy salwy śmiechu..) Ale! Ale! Już doczytałam i dowiedziałam się, że niezbędny jest lut – co więcej! – doczytałam nawet że lutu są trzy rodzaje: 1) „miękki” 2) „średni i 3) „twardy” – różniące się między sobą temperaturą topnienia (od najmniejszej 600C do największej – 700C i 800C) i że lut może być w postaci drutu lub pasty. Ponadto zakupiłam lut (w drucie, gdyż ten w paście zawiera w sobie od razu lutówkę, a ja wszak lutówkę już mam w postaci wspominanego abdeku... poza tym pasta jest o wiele droższa i jak dla mnie zbyt łatwa w użyciu...) a właściwie trzy luty – miękki, średni i twardy i wreszcie będę mogła naprawdę poeksperymentować z lutowaniem! :)... jak tylko Drako napełni mi lutownicę, w której właśnie się gaz skończył (wszak była to „mini-lutownica”) :) W miedzy czasie prezentuję resztę narzędziowych nabytków, które przybyły do mego warsztatu wraz z LUTami :)


1 - niezbędny "obcinak boczny" do wszelkiego rodzaju drutów taśm, linek itp... do tej pory w moim warsztacie zastępowały go... cążki do paznokci, które sprawowały się dzielnie, aczkolwiek niezwykle się cieszę, że mogły przejść na zasłużoną emeryturę
2 - LUT! - Proszę Państwa, tak wygląda lut w drucie! Ten akurat to lut średni (ale mam, jeno niesfotografowałam, także lut miękki i twardy - wyglądają identycznie :)
3 - pęseta samozaciskowa z rączką izolacyjną - coby się nie poparzyć, gdy się nagrzeje podczas lutowania - bardzo przydatne, proste urządzonko
4 - tarcza z grubego filcu do polerowania
5 - różnego rodzaju gumówki (tarcze gumowe do szlifowania i polerowania srebra - mają różne kształty i różną gramaturę)
6 - szczoteczka kołowa twarda - zakupiłam ją w nadziei, że może za jej pomocą uda mi się sprawnie usuwać biały osad ze świeżo wypalonego AC
7 - szczoteczka miękka - aby sprawdzić czym (poza kształtem) różni się od twardej ;)

Zdradzę wam, iż powzięłam także tajny a niecny plan przygotowania sobie własnej „powierzchni” do lutowania – wymyśliłam mianowicie, że zrobię sobie płytkę gipsową – gładziusieńką - która nie powinna zostawiać na lutowanych elementach brzydkich, szamotowych narośli!... p o w i n n a - w teorii, a w praktyce się zobaczy (właściwie sama nie wiem skąd mi się wziął ten gips – czy on w ogóle posiada odpowiednie właściwości?... a może to mój szósty zmysł - kobieco-biżuteryjna intuicja?...) Uwidim – juto mam zamiar ją odlać (o ile Tato znajdzie w domu resztki gipsu jakie zostały z ostatniego remontu ;) – kto by przypuszczał, że (pomijając końcówki) budownictwo może być tak niedaleko złotnictwa ;)

wtorek, 3 sierpnia 2010

PPL (cz. 1)

Zasadniczo uważam się za osobę całkiem inteligentną, aczkolwiek zdarzają się momenty, kiedy sama siebie po prostu powalam osobistym pomyślunkiem (a raczej jego brakiem). Właśnie jeden z takich momentów przydarzył mi się wczoraj, kiedy to postanowiłam nareszcie spróbować swych sił w lutowaniu srebra... Najpierw cieszyłam się jak dziecko (konkretniej – jak mały Berni kiedy bierze się go na rączki) gdy okazało się, że Ben-Zion David nie kłamał na swych warsztatach biżuterii jemenickiej i rzeczywiście – kiedy podgrzeje się mały fragmencik srebrnego drutu – srebro przechodzi w stan ciekły i formuje się (jak rtęć) w idealnie piękną kuleczkę!!! (by nie przerywać ekstazy wykonałam takich kuleczek 8 :)

Rozczarowaniem za to okazała się szamotowa płytka – podczas podgrzewania drutu palnikiem gazowym jej drobinki poprzyklejały się od spodu do srebrnych kuleczek tworząc chropowate brzydkie „narosty”, których jak na razie nie umiem się pozbyć (mój Tato jako alternatywę dla szamotowej płytki dał mi cegłę klinkierową, ale ta też nie spełniła pokładanych w niej nadziei, gdyż bardzo się nagrzewała - stopiła mi plastikową podkładkę, na której leżała podczas lutowania! - i tak dobrze, że podkładkę, a nie drewniany blat biurka!) Po rozgrzewce na kuleczkach przyszłą kolej na połączenie je w ozdobne trójkąciki :) Ben-Zion używał do tego boraxu wymieszanego ze srebrnym pyłem (otrzymanym podczas szlifowania srebrnych drutów) – jednakże mój mąż nastraszył mnie, iż borax jest rakotwórczy – zamiast niego zakupiłam zatem Abdek (lutówkę – pewnie też jest rakotwórcza ale przynajmniej nie zostało mi to otwarcie zakomunikowane) i... - rozochocona powodzeniem przy preparowaniu srebrnych kuleczek ustawiłam na szamotowej płytce trzy tak, aby każda dotykała każdej, „pomalowałam” abdekiem i z uśmiechem na gębie wzięłam się do wypalania...

Jakież było moje zdziwienie, gdy kuleczki wcale się ze sobą nie połączyły, a gdy spróbowałam je podgrzewać dłużej stopiły się w jedną, dużą, srebrną kropelkę... ale tak to jest – wiedzcie, ku przestrodze! – kiedy się NIE CZYTA (to mówię ja – polonistka!). Bo cóż z tego, że się znalazło w necie całkiem przystępnie napisaną i całkiem przyjazną instrukcję lutowania srebra dla lamerów - kiedy z radości, że się ją znalazło jeno rzuciło się na nią okiem (i zapisało w zakładkach w przeglądarce internetowej) zamiast dokładnie, niespiesznie przeczytać od deski do deski?! Cóż z tego, że się cudem zapamiętało, że lutownica ma być nie elektryczna jeno gazowa i że wypadałoby nabyć coś zwanego lutówką... cóż tego skoro nie doczytało się, że do lutowania NIEZBĘDNY jest (od czego z resztą nazwa całego zabiegu pochodzi – o etymologio wspaniała!) LUT?! No, to teraz co bardziej doświadczone biżuteryjnie osoby będą sobie mogły na mnie poużywać – tak – przyznaję się – z podniecenia, że będę lutować próbowałam lutować bez lutu...
Ale! cdn....

PS. jakby ktoś się zastanawiał nad tytułem tego posta to ułatwię - PPL = Pierwsza Przygoda Lutownicza ;)