niedziela, 8 sierpnia 2010

PPL (cz. 3)

Lojalnie ostrzegam , że jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek spróbuje napomknąć mi coś w temacie „faceci są „techniczni” i znają się na różnych urządzeniach toteż proś ich o pomoc biedna niezaradna technicznie kobieto” – dostanie w ry... - rychłym czasie słowne upomnienie, iż jest w dużym błędzie. Dwa dni – 48 godzin zajęło mojemu kochanemu mężowi z moim cudownym Tatą nienapełnienie mojej mini-lutownicy! Po licznych próbach połączonych ze stękaniem i klnięciem „fachowcy” orzekli, że kupiłam „szajs za 16 zł”, z którego „nic nie będzie”, a w ogóle to niech sobie zapamiętam, że „co tanie to drogie” i od razu powinnam była zainwestować w palnik do butli, bo butla (której moi rodzice używali podczas pieszych wędrówek w czasach studenckich!) powinna jeszcze gdzieś stać u Babci w piwnicy! Niewiarygodne! Mnie paluszki świerzbią do lutowania, sama bohatersko wyciągnęłam Berniego (który nie przepada delikatnie mówiąc za zmotoryzowanymi podróżami) na wielką wyprawę do hurtowni jubilerskiej po lut (nota bene jak dotarliśmy na miejsce był zachwycony – tyle migoczących łańcuszków, karabińczyków, kółeczek, kamyczków!...), na biurku leży świeżutki projekt naszyjnika, którego filigranowe piękno w 90% oparłam na elementach lutowanych, a oni mówią mi, że nici z tego i w dodatku, że to moja wina! Przecież to się w głowie nie mieści! Wkurzona (jak zwykle) wzięłam sprawy w swoje ręce (jak zwykle) – po 12 godzinach prób napełnienia mini-lutownicy wpadłam na genialny (i oczywiście standardowo spóźniony) pomysł przeszukania wizażu – a nuż coś się o lutowaniu trafi... Ano trafił się cały wątek – niezastąpiona kopalnia wiedzy i porad praktycznych! – np. jak napełnić mini lutownicę gazem :)

Myślałam, że się rozpęknę z dumy i samozadowolenia, kiedy pomachałam Drakowi przed nosem własnoręcznie nabitą moją kochaną, malutką, poręczną, wygodną mini-lutownicą :) (Matka) Polka potrafi ;) Co prawda podczas prób zużyłam mu cały gaz do zapalniczek, ale przyjęłam to jako rekompensatę 48 godzinnego lutowniczego opóźnienia. I... zaczęłam lutować...

Lutowanie z lutem (i to po lekturze lutowniczego wątku) okazało się jednak jeszcze trudniejsze niż lutowanie bez lutu. Problemów napotkałam całą gamę – jak docisnąć lutowane elementy, jak sprawić aby lut zaczął się topić, jak sprawić aby lut nie topił się tak bardzo, ile dać lutu i gdzie go przyłożyć, jak usunąć nadmiar lutu, jak nie zwariować mając świadomość ile srebrnego materiału marnuję podczas tych prób lutowniczych?... Masakra. A Ben-Zion David po prostu posypywał boraksem (aha! – i okazało się, że Abdek to to samo co boraks, jeno boraks jest w postaci proszku do rozpuszczenia, a Abdek to ten właśnie proszek – czteroboran sodu – rozpuszczony w alkoholu etylowym :) – samo zdrowie!) zmieszanym ze srebrnym pyłem, podgrzewał i miał – piękne, czyściutkie, precyzyjne, dobrze wycenione... – wyglądało prościej niż posolenie pomidora na kanapce z szynką.
Nigdy nie przestanę się dziwić swej naiwności...
Ale koniec auto-refleksji pora na auto-robotę - idę marnować swój czas, gaz w lutownicy, luty w drutach i srebro w kulkach na rzecz rozpracowania tajni lutowania ;)
(mam nadzieję, że uda mi się to osiągnąć zanim zbankrutuję)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Miałem taką lutowniczkę w podstawówce. Takie mieliśmy hobby z kolegami, żeby topić i palić co nam wpadnie w ręce. Problemów z napełnianiem żadnych. Może trafił Ci się egzemplarz z felernym zaworkiem. Największy problem jest z zatykającą się dyszą, szczególnie jeśli używa się tańszego gazu do zapalniczek (tego w plastikowych butelkach). Pomaga WD-40. Palniczek do zabawy jest fajny, jednak ciężko mi sobie wyobrazić jak można tym płomieniem wykonać jakąkolwiek precyzyjną robotę. Są lepsze narzędzia do topienia lutu.