Zasadniczo uważam się za osobę całkiem inteligentną, aczkolwiek zdarzają się momenty, kiedy sama siebie po prostu powalam osobistym pomyślunkiem (a raczej jego brakiem). Właśnie jeden z takich momentów przydarzył mi się wczoraj, kiedy to postanowiłam nareszcie spróbować swych sił w lutowaniu srebra... Najpierw cieszyłam się jak dziecko (konkretniej – jak mały Berni kiedy bierze się go na rączki) gdy okazało się, że Ben-Zion David nie kłamał na swych warsztatach biżuterii jemenickiej i rzeczywiście – kiedy podgrzeje się mały fragmencik srebrnego drutu – srebro przechodzi w stan ciekły i formuje się (jak rtęć) w idealnie piękną kuleczkę!!! (by nie przerywać ekstazy wykonałam takich kuleczek 8 :)
Rozczarowaniem za to okazała się szamotowa płytka – podczas podgrzewania drutu palnikiem gazowym jej drobinki poprzyklejały się od spodu do srebrnych kuleczek tworząc chropowate brzydkie „narosty”, których jak na razie nie umiem się pozbyć (mój Tato jako alternatywę dla szamotowej płytki dał mi cegłę klinkierową, ale ta też nie spełniła pokładanych w niej nadziei, gdyż bardzo się nagrzewała - stopiła mi plastikową podkładkę, na której leżała podczas lutowania! - i tak dobrze, że podkładkę, a nie drewniany blat biurka!) Po rozgrzewce na kuleczkach przyszłą kolej na połączenie je w ozdobne trójkąciki :) Ben-Zion używał do tego boraxu wymieszanego ze srebrnym pyłem (otrzymanym podczas szlifowania srebrnych drutów) – jednakże mój mąż nastraszył mnie, iż borax jest rakotwórczy – zamiast niego zakupiłam zatem Abdek (lutówkę – pewnie też jest rakotwórcza ale przynajmniej nie zostało mi to otwarcie zakomunikowane) i... - rozochocona powodzeniem przy preparowaniu srebrnych kuleczek ustawiłam na szamotowej płytce trzy tak, aby każda dotykała każdej, „pomalowałam” abdekiem i z uśmiechem na gębie wzięłam się do wypalania...
Jakież było moje zdziwienie, gdy kuleczki wcale się ze sobą nie połączyły, a gdy spróbowałam je podgrzewać dłużej stopiły się w jedną, dużą, srebrną kropelkę... ale tak to jest – wiedzcie, ku przestrodze! – kiedy się NIE CZYTA (to mówię ja – polonistka!). Bo cóż z tego, że się znalazło w necie całkiem przystępnie napisaną i całkiem przyjazną instrukcję lutowania srebra dla lamerów - kiedy z radości, że się ją znalazło jeno rzuciło się na nią okiem (i zapisało w zakładkach w przeglądarce internetowej) zamiast dokładnie, niespiesznie przeczytać od deski do deski?! Cóż z tego, że się cudem zapamiętało, że lutownica ma być nie elektryczna jeno gazowa i że wypadałoby nabyć coś zwanego lutówką... cóż tego skoro nie doczytało się, że do lutowania NIEZBĘDNY jest (od czego z resztą nazwa całego zabiegu pochodzi – o etymologio wspaniała!) LUT?! No, to teraz co bardziej doświadczone biżuteryjnie osoby będą sobie mogły na mnie poużywać – tak – przyznaję się – z podniecenia, że będę lutować próbowałam lutować bez lutu...
Ale! cdn....
PS. jakby ktoś się zastanawiał nad tytułem tego posta to ułatwię - PPL = Pierwsza Przygoda Lutownicza ;)
2 komentarze:
Uśmiałam się zdrowo ale nie z Twojego lutowania (bo moje pierwsze lutowanie wcale nie było lepsze) lecz z jego opisu:)) Zdecydowanie talentu literackiego Ci nie brakuje:) Powodzenie w dalszych zmaganiach!
Wielkie dzięki za przemiły komentarz! :) Pocieszyłaś mnie, że nie tylko moje początki lutownicze są trudne ;) pozdrawiam!
Prześlij komentarz