Pogoda wróciła do stanu krajowej normalności – zimno i pada – co wywołało u mnie serię nastrojów depresyjno-negatywnych, czego jednym z przykładów są nękające mnie od jakiegoś czasu bliżej nieuzasadnione wyrzuty sumienia, że jestem złą matką, co według mnie objawia się min. tym, że na blogu nazywam mego kochanego Berniego
oto On
„Marudą”, „Jękołą” i „Przeszkadzajką”... Co z tego, że pieszczotliwie – pewnie kiedyś jak to przeczyta to pomyśli sobie, że postrzegałam go jako utrapienie i przeszkodę w egocentrycznych dążeniach do biżuteryjnego sukcesu (a wcale tak nie jest!!!) Zatem w ramach przebłagania za winy, poprawienia sobie nastroju, i zaległego prezentu chrzcielnego postanowiłam zrobić specjalnie dla Niego medalik (mój pierwszy srebrny wyrób stworzony nie w ramach prób i na sprzedaż, ale z miłości i dla konkretnej kochanej osoby!)(Co prawda Berni medalik już ma – dostał od Ojca Chrzestnego - ale jakoś jego forma i piękno nie usatysfakcjonowały mnie na tyle, by uznać go za medalik „jedynie obowiązujący” ;) Długo zastanawiałam się nad formą medalika – czy ma to być krzyż (oklepane i zbyt proste), czy medalik Maryjny (ale jak ja tą Matkę Boską ulepię?! Poza tym to chyba bardziej dla dziewczynki...), czy może Róża Lutra (podoba mi się jej symbolika, ale jestem katoliczką i mam zamiar wychować Bernaszka na katolika, zatem nieco głupio sprezentować mu symbol reformacji...) Gdy już podjęłam decyzję, że będzie to „krzyż liliowy”
(połączenie symbolu Chrystusa – krzyża greckiego z symbolem Maryjnym – majuskuły M) okazało się, że nie jestem w stanie wyciąć go w rozwałkowanym AC w odpowiednim rozmiarze (wciąć wydawał mi się za duży, a z drugiej strony bałam się go pomniejszyć, aby nie połamał się podczas obróbki...). Zirytowana, nabormuszona i z niedoborem czekolady w organizmie zaczęłam „paćkać, co mi AC pod ręce przyniesie” i ostatecznie wypaćkałam całkiem ładny medalik, z którego jestem bardzo zadowolona.
Całość ma klasyczny kształt owalu, w którym z przodu wyżłobiłam wąski rowek, co daje efekt prostej, a ozdobnej ramki. Na środku osadziłam wcześniej wyrzeźbioną w AC (za pomocą pilnika) lilię andegaweńską
Przykładowe wzory lilijek andegaweńskich - ta w lewym dolnym rogu to moja, wyszlifowana w AC - jeszcze nie wypalona
(symbol znany też jako fleur-de-lis - większości kojarzy się ona z harcerstwem, ale w zasadzie – od średniowiecza - jest znakiem Marii Panny, symbolizującym czystość i niewinność; w heraldyce średniowiecznej symbolizowała także niepokalane rycerstwo). Na odwrocie wycięłam mały krzyżyk (od przodu zakryty lilijką), który po zoksydowaniu ładnie odcina się od jasnego owalu ciemną głębią. W medaliku zastosowałam gotową srebrną zawieszkę (chwaliłam się jej kupnem w tym wpisie), którą „wcisnęłam” w AC przed wyschnięciem i przykryłam dodatkowa warstwą AC pasty. Okazało się jednak, że ogólna idea „wciskanych zawieszek” jest mało udana (przynajmniej przy tak cienkich wyrobach...), gdyż podczas wypalania, kiedy AC się kurczy (już to kiedyś tłumaczyłam w jednym z wcześniejszych postów) srebro zawieszki wcale nie zmienia swej objętości i w miejscu jego „wciśnięcia” pojawiły się pęknięcia. Nie przejęłam się tym jednak zbytnio i uznałam, że wraz z rysami od metalowej szczotki (specjalnie nie polerowałam go dokładnie) pęknięcia nadają medalikowi charakter „magicznego starocia” – jakbym dostała go od swojej Mamy, która dostała go od mojej Babci, której przekazała go jej Mama, której Mama miała go przed wojną od swojej Mamy... a teraz ja podaruję go mojemu synkowi :) Żeby tylko chciał go kiedyś nosić...
Po lewej medalik Berniego od Ojca Chrzestnego, po prawej moneta byście mogli porównać wielkości :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz